Dwa
Sobota, 8 czerwca 2013 | dodano:08.06.2013
Km: | 2.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:07 | km/h: | 17.14 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | GTIX |
Dwa km wolnej przejażdżki po wcześniejszych 30.
Tak się przejadę...
Sobota, 8 czerwca 2013 | dodano:08.06.2013Kategoria Terenówka
Km: | 30.07 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:06 | km/h: | 27.34 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | GTIX |
Poranne 7 km. Ciężki to był bieg- gorąco i za dużo snu. Miała być dycha, ale bez przesady. Jeszcze bym się spociła. 6 min/km (amatorka, wiem)
Kilka godzin siedzenia przed ekranem, kilka chmur na niebie przybyło. Obiecanego w 90% przez wujka gugla deszczu ni śladu. Nie ma wymówki, żeby nie pokręcić...
Średnio mi się chciało ruszać, toteż z założenia tempo miało być średnie. Brzuch przepełniony truskawkami i świeżym sokiem z jabłek zniechęcał do jakiejkolwiek aktywności fizycznej.
Założenia założeniami, a w praktyce... Całkiem dobrze się toczyło po asfalcie. W Godzieszowej załapałam się nawet na orszak weselny. Mało nie ogłuchłam od samochodowych klaksonów. Najszybszy "płaski" km wykręciłam w Pasikurowicach- uciekając przed białą limuzyną- 1:42 :)
Wróciłam, zamieniłam rower na rolki- tu tylko 10 km (16,8 km/h), trochę zmęczenie dało się we znaki (zmęczenie PRZEspaniem!). I kolejna sobota przeszła do historii!
Domaszczyn- Łosice- Łozina- Skarszyn- Pasikurowice
Niezmiennie od kilku lat- uwielbiam jej uspokajającą barwę głosu:
Kilka godzin siedzenia przed ekranem, kilka chmur na niebie przybyło. Obiecanego w 90% przez wujka gugla deszczu ni śladu. Nie ma wymówki, żeby nie pokręcić...
Średnio mi się chciało ruszać, toteż z założenia tempo miało być średnie. Brzuch przepełniony truskawkami i świeżym sokiem z jabłek zniechęcał do jakiejkolwiek aktywności fizycznej.
Założenia założeniami, a w praktyce... Całkiem dobrze się toczyło po asfalcie. W Godzieszowej załapałam się nawet na orszak weselny. Mało nie ogłuchłam od samochodowych klaksonów. Najszybszy "płaski" km wykręciłam w Pasikurowicach- uciekając przed białą limuzyną- 1:42 :)
Wróciłam, zamieniłam rower na rolki- tu tylko 10 km (16,8 km/h), trochę zmęczenie dało się we znaki (zmęczenie PRZEspaniem!). I kolejna sobota przeszła do historii!
Domaszczyn- Łosice- Łozina- Skarszyn- Pasikurowice
Niezmiennie od kilku lat- uwielbiam jej uspokajającą barwę głosu:
Banan PRZEmocy.
Piątek, 7 czerwca 2013 | dodano:07.06.2013Kategoria Terenówka
Km: | 27.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:01 | km/h: | 27.05 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | GTIX |
Taki to był banan, że nowy SAPORT (jak PRO zwykli mawiać) rozgrzał się do czerwoności. I niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że toczyłam się przez miasto i to na terenowych, hałasujących Nobby Nic'ach.
Zostając w temacie owoców- zdjęcie niebanana:
Rano +5 km do zajebistości w tempie 5:27. Jak na brak formy i poranny trening bez śniadania- napawam się dumą. Do maratonu pozostało:
99 Dni
11 g : 50 m : 30 s
Do osiągnięcia: czas poniżej poprzedniego (4:18). Boję się założyć mniej niż 4 godziny, bo może się nie udać i nie będzie co opijać.
Zostając w temacie owoców- zdjęcie niebanana:
Niebanan© maratonka
Rano +5 km do zajebistości w tempie 5:27. Jak na brak formy i poranny trening bez śniadania- napawam się dumą. Do maratonu pozostało:
99 Dni
11 g : 50 m : 30 s
Do osiągnięcia: czas poniżej poprzedniego (4:18). Boję się założyć mniej niż 4 godziny, bo może się nie udać i nie będzie co opijać.
Niesamowite.
Czwartek, 6 czerwca 2013 | dodano:07.06.2013
Km: | 38.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:45 | km/h: | 21.71 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Niesamowite jak zwykła rozmowa może rozwiać wszelkie wątpliwości i naładować energią.
Naprawdę nic nadzwyczajnego- dwie dwudziestoczterolatki z paczką chrupek kukurydzianych i swobodna gadka przerywana niekiedy głośnymi wybuchami śmiechu, a nawet brzydkimi słowami. Ja mówię, ona przytakuje, ona mówi, ja przytakuję. I tak przytakując sobie przez 2 godziny wyciągnęłyśmy ogrom wniosków. Ot, na przykład taki, że Redd's grejpfrutowo-ananasowy nie smakuje jak piwo. Były jeszcze przemyślenia mniej spożywcze.
Najpierw uczelnia, ostatnie (!) zajęcia z markjetingu, praca (cudowne, ogarniające dziewczyny, z którymi w końcu mogę zrobić cruzado żeńskie!), podmiana Treka na GTIXa w Bikeklinice, praca (pani trener, gorąco jest!), i z pod Magnolii już razem z Martą pojechałyśmy w stronę Wielkiej Wyspy.
Po spotkaniu wracałam do domu tak szybko, że oddechu złapać nie mogłam, opony zakłócały ciszę nocną. Energii w sobie tyle miałam, że o 2.00 w nocy wyszorowałam fugi pod prysznicem.
Naprawdę nic nadzwyczajnego- dwie dwudziestoczterolatki z paczką chrupek kukurydzianych i swobodna gadka przerywana niekiedy głośnymi wybuchami śmiechu, a nawet brzydkimi słowami. Ja mówię, ona przytakuje, ona mówi, ja przytakuję. I tak przytakując sobie przez 2 godziny wyciągnęłyśmy ogrom wniosków. Ot, na przykład taki, że Redd's grejpfrutowo-ananasowy nie smakuje jak piwo. Były jeszcze przemyślenia mniej spożywcze.
Najpierw uczelnia, ostatnie (!) zajęcia z markjetingu, praca (cudowne, ogarniające dziewczyny, z którymi w końcu mogę zrobić cruzado żeńskie!), podmiana Treka na GTIXa w Bikeklinice, praca (pani trener, gorąco jest!), i z pod Magnolii już razem z Martą pojechałyśmy w stronę Wielkiej Wyspy.
Po spotkaniu wracałam do domu tak szybko, że oddechu złapać nie mogłam, opony zakłócały ciszę nocną. Energii w sobie tyle miałam, że o 2.00 w nocy wyszorowałam fugi pod prysznicem.
Mroźny Kraków© maratonka
Gdzie diabeł nie może... Kopalnia w Gilowie i na Czernicy.
Wtorek, 4 czerwca 2013 | dodano:05.06.2013Kategoria Góry i dziury
Km: | 16.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:40 | km/h: | 24.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Dzień pozytywnych zaliczeń dzisiaj. Zaliczenie kolokwium (ostatniego!), dwóch kopalni i zaliczenie pierwszych zjazdów z użyciem sprzętu wspinaczkowego. Zaraz po zajęciach na uczelni wracam do domu, robię do termosu gorącą herbatę z cytryną i szukam ciuchów "do wyrzucenia". Tomek podjechał, dałam mu 5 minut na zwiedzenie okolicy mojego domu i ruszyliśmy.
Mieliśmy dzisiaj spenetrować kopalnię w Gilowie oraz sztolnie w Szklarach. Ograniczona czasem sugeruję, żeby przed zmierzchem wrócić do domu. Odpuszczamy Szklary. Również dlatego, że jak na pierwszy raz mogłyby przerosnąć moje umiejętności speleologiczne, których de facto jeszcze nie posiadałam :)
"Ze względu na swoją budowę geologiczną dolny Śląsk od wieków był terenem działalności górniczej, po której pozostały liczne obiekty podziemne, które stały się obiektem penetracji dla grotołazów i eksploratorów."
( http://www.eznp.cba.pl/kopalnia gilow/200.html)
Tomek zapomniał podać wymiary maksymalne współtowarzysza dzisiejszej eksploracji. Brzuch się wciągnie, cycki upcha, poślady zepnie i przejdzie.
Mój zjazd, cóż... Pozostawiał wiele do życzenia. Powiem tylko tyle- cierpliwość była w tej sytuacji konieczna.
Wielka "dziura"...
... a w środku woda.
Niestety nurek ze mnie żaden i wodę to ja mogłam co najwyżej fotografować. TUTAJ znajduje się bardzo ciekawa relacja z nurkowania w tejże kopalni.
To dopiero jest zwiedzanie! (www.cave-diving.pl)
Ileż ten szpadel ziemi przekopał!
Szybko poszło. Kopalnia dla "suchostopych" jest do przejścia w kilkanaście minut.
Jak się zjechało, to teraz trzeba wejść! Początki są trudne. Mało powiedziane- tragiczne. Nieporadnie walczę z małpą co chwilę kierując głupie pytania do Tomka:
"A ta lina na pewno nie pęknie?"
"Croll mi się nie odepnie?"
"Tusz mi się nie rozmaże?"
Tusz się nie rozmazał, croll niezmiennie mnie trzymał, a małpa pozwoliła wyjść na jasną, zieloną powierzchnię planety Ziemi.
Zaspokajając głód bagietkami czosnkowymi ruszamy w stroną Tąpadła. Chwila spaceru drogą do celu.
Kopalnia położona jest na stoku Czernicy w masywie Ślęży koło wsi Tąpadła. Chromit wydobywano z niej z przerwami w latach 1890 - 1943.
Że niby tam?
Tam!
Psikus! Bramka przy wejściu zamknięta. Nic tutaj nie zdziałamy. Krata jest zamykana na okres zimowy, ponieważ wtedy jest to siedlisko nietoperzy.
Najniższy poziom kopalni jest całkowicie zalany i leży na głębokości 14m. Tym samym jest to obiekt atrakcyjny dla jaskiniowych nurków:
Pozostaje nam jedynie do przejścia sztolnia znajdująca się nieopodal - dawniej połączona z tą częścią kopalni. Z wodą spływającą ze ścian szybu wydostajemy się na powierzchnię.
Chociaż idzie mi sprawniej niż za pierwszym razem, im wyżej się znajduję, tym szybciej mi bije serce. Za każdym podciągnięciem podejrzliwie spoglądam na croll, który momentami haczył mi o linę. Mając świadomość, że po jego odpięciu trzymałabym się jedynie na własnych rękach, zwalniam i bacznie obserwuję czy wszystko jest zapięte jak należy. Tym bardziej, że nie znam sprzętu i jest to dla mnie coś nowego. To tak jak z jazdą na rowerze po ulicy. Dopóki kilka razy się nie przejedzie, panuje wszechobecny strach i jezdnia jawiąca się jako droga śmierci.
Wychodzę pierwsza. Opuszczam sprzęt na dół i po kilku minutach obydwoje jesteśmy już na górze.
Wracamy w stronę sztolni, do której da się wejść bez żadnych trudności.
Miejscami korytarze są dosyć mocno zalane wodą. Do pewnego momentu można przejść po kamieniach suchą stopą.
Aby iść dalej, przydałyby się kalosze. Albo podejście "I tak zaraz się przebiorę w suche rzeczy". :)
Tomek nie miał kaloszy i nie chcąc zakosztować namaczania stóp w kopalnianych cieczach został w połowie. Zresztą był już tutaj, a mnie ciągnęła w głąb ciekawość, którą musiałam zaspokoić chociażby i kosztem wody w butach.
Gdzieniegdzie można dostrzec kawałki chromitu:
Przemoczona z ulgą wraz z Tomkiem docieram do samochodu. Przebieramy się i po 30 minutach jesteśmy z powrotem we Wrocławiu. W moim odczuciu to był bardzo długi dzień. Długi, lecz ciekawy. Jak nie wtorek- bo wtorki zawsze są najgorszymi dniami tygodnia... :)
Mieliśmy dzisiaj spenetrować kopalnię w Gilowie oraz sztolnie w Szklarach. Ograniczona czasem sugeruję, żeby przed zmierzchem wrócić do domu. Odpuszczamy Szklary. Również dlatego, że jak na pierwszy raz mogłyby przerosnąć moje umiejętności speleologiczne, których de facto jeszcze nie posiadałam :)
"Ze względu na swoją budowę geologiczną dolny Śląsk od wieków był terenem działalności górniczej, po której pozostały liczne obiekty podziemne, które stały się obiektem penetracji dla grotołazów i eksploratorów."
( http://www.eznp.cba.pl/kopalnia gilow/200.html)
Tomek zapomniał podać wymiary maksymalne współtowarzysza dzisiejszej eksploracji. Brzuch się wciągnie, cycki upcha, poślady zepnie i przejdzie.
Mój zjazd, cóż... Pozostawiał wiele do życzenia. Powiem tylko tyle- cierpliwość była w tej sytuacji konieczna.
Wielka "dziura"...
... a w środku woda.
Niestety nurek ze mnie żaden i wodę to ja mogłam co najwyżej fotografować. TUTAJ znajduje się bardzo ciekawa relacja z nurkowania w tejże kopalni.
To dopiero jest zwiedzanie! (www.cave-diving.pl)
Ileż ten szpadel ziemi przekopał!
Szybko poszło. Kopalnia dla "suchostopych" jest do przejścia w kilkanaście minut.
Jak się zjechało, to teraz trzeba wejść! Początki są trudne. Mało powiedziane- tragiczne. Nieporadnie walczę z małpą co chwilę kierując głupie pytania do Tomka:
"A ta lina na pewno nie pęknie?"
"Croll mi się nie odepnie?"
"Tusz mi się nie rozmaże?"
Tusz się nie rozmazał, croll niezmiennie mnie trzymał, a małpa pozwoliła wyjść na jasną, zieloną powierzchnię planety Ziemi.
Zaspokajając głód bagietkami czosnkowymi ruszamy w stroną Tąpadła. Chwila spaceru drogą do celu.
Kopalnia położona jest na stoku Czernicy w masywie Ślęży koło wsi Tąpadła. Chromit wydobywano z niej z przerwami w latach 1890 - 1943.
Że niby tam?
Tam!
Psikus! Bramka przy wejściu zamknięta. Nic tutaj nie zdziałamy. Krata jest zamykana na okres zimowy, ponieważ wtedy jest to siedlisko nietoperzy.
Najniższy poziom kopalni jest całkowicie zalany i leży na głębokości 14m. Tym samym jest to obiekt atrakcyjny dla jaskiniowych nurków:
Pozostaje nam jedynie do przejścia sztolnia znajdująca się nieopodal - dawniej połączona z tą częścią kopalni. Z wodą spływającą ze ścian szybu wydostajemy się na powierzchnię.
Chociaż idzie mi sprawniej niż za pierwszym razem, im wyżej się znajduję, tym szybciej mi bije serce. Za każdym podciągnięciem podejrzliwie spoglądam na croll, który momentami haczył mi o linę. Mając świadomość, że po jego odpięciu trzymałabym się jedynie na własnych rękach, zwalniam i bacznie obserwuję czy wszystko jest zapięte jak należy. Tym bardziej, że nie znam sprzętu i jest to dla mnie coś nowego. To tak jak z jazdą na rowerze po ulicy. Dopóki kilka razy się nie przejedzie, panuje wszechobecny strach i jezdnia jawiąca się jako droga śmierci.
Wychodzę pierwsza. Opuszczam sprzęt na dół i po kilku minutach obydwoje jesteśmy już na górze.
Wracamy w stronę sztolni, do której da się wejść bez żadnych trudności.
Miejscami korytarze są dosyć mocno zalane wodą. Do pewnego momentu można przejść po kamieniach suchą stopą.
Aby iść dalej, przydałyby się kalosze. Albo podejście "I tak zaraz się przebiorę w suche rzeczy". :)
Tomek nie miał kaloszy i nie chcąc zakosztować namaczania stóp w kopalnianych cieczach został w połowie. Zresztą był już tutaj, a mnie ciągnęła w głąb ciekawość, którą musiałam zaspokoić chociażby i kosztem wody w butach.
Kopalnia chromitu© maratonka
Gdzieniegdzie można dostrzec kawałki chromitu:
Przemoczona z ulgą wraz z Tomkiem docieram do samochodu. Przebieramy się i po 30 minutach jesteśmy z powrotem we Wrocławiu. W moim odczuciu to był bardzo długi dzień. Długi, lecz ciekawy. Jak nie wtorek- bo wtorki zawsze są najgorszymi dniami tygodnia... :)
Wrocław-Złotoryja
Poniedziałek, 3 czerwca 2013 | dodano:03.06.2013
Km: | 112.23 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:49 | km/h: | 19.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Plany były takie:
Wrocław-Zgorzelec-Drezno-Praga-Liberec-Izery-Jelenia Góra
Były i się zmyły. Dosłownie.
Skromnie, w sam raz na kilka dni, które udało mi się wygospodarować. Zacznijmy od radosnej, "startowej" fotki. Gdy jeszcze rozpościerała się przed nami wizja spędzenia kilku najbliższych dni w podróży i niezliczonej ilości obrotów korbą.
Ujechali my ze wsi Zakrzów do wsi Korona. Ujechali i stanęli. Bo maratonka-lama znowu się wykazała umiejętnościami. "Dlaczego mi ta przerzutka tak hałasuje?" Bo zamiast łańcucha znowu były papryki.
Odkręcając dolne kółko przerzutki Kamil poprowadził łańcuch jak iść powinien. Wiem, zrodziło się pytanie w Waszych głowach "Dlaczego ona po prostu nie rozkuła łańcucha?". Ponieważ miałam założoną spinkę i nie brałam rozkuwacza. I kolejne pytanie: "Dlaczego nie rozpięła spinki?". Ponieważ mi się nie udało. "Dlaczego nie zrobił tego kawaler ze zdjęcia?" Ponieważ jemu też się nie udało. A kupowałam ją dzień wcześniej w Speedcity na Litewskiej, z wyraźnym zaznaczeniem: "Poproszę spinkę, którą będę w stanie ROZPIĄĆ". Jak zawsze dostałam to co chciałam.
Najważniejsze, że kreatywnego myślenia nie zabrakło i łańcuch przestał rzęzić.
Tradycyjnie nadszedł etap, w którym do łask wrócił Wore-Tex. Mając na uwadze prognozy, ubezpieczyłam się w kontuzjogenne* ochraniacze Shimano. Żeby na pierwszy rzut oka nie widzieli, że jedzie dwoje takich ze wsi Wrocław z reklamówkami na nogach.
Kamil uznał, że białe będą mu pasować do... Koloru nitki na spodniach...?
Czas na kanapki!
W Jaworze zatrzymujemy się w bardzo sympatycznej Restauracji Ratuszowej. Pocieszmy się czekoladą (z cynamonem!) wbijając wzrok w plan wyprawy.
Już wiemy, że w tych warunkach nie uda nam się dojechać do Zgorzelca. Co chwilę przelotny deszcz wespół z największym wrogiem rowerzysty- wiatrem w twarz!
Ubrani w przeciwdeszczowe kurtki topimy się we własnym pocie, wszak jest za ciepło na jazdę z kurtce, ale za zimno, żeby moknąć bez kurtki. Do tego wkładamy dużo sił w to, żeby jechać zaledwie 15-16 km/h.
Mijamy Złotoryję. Tuż za, koło godziny 18.00 robimy postój na drugą turę "Maratońskich kanapek". Zaznaczę, iż nie były to zwykłe kromki z tyrolską. Tylko "trochę mi się przypiekła, musiałam skrobać".
Nawet kanapki nie uchroniły nas przed przymusowym postojem. Kamil zaczynał odczuwać niewielki ból w kolanie. Zrzucamy winę na nieznaczną zmianę ustawienia nachylenia mostka, której się dopuścił tuż przed wyprawą. Wymęczeni wiatrem i warunkami, jakie nam towarzyszyły, decydujemy się na nocleg w Złotoryi. Nie w namiocie, bo marzymy o ciepłym łóżku, gorącym prysznicu i odseparowaniu się od wiatru oraz deszczu. Cofamy się jakieś 2-3 km do schroniska młodzieżowego, gdzie nawet załapuje się na zniżkę studencką :) Suma summarum płacimy grosze za spełnione marzenia tamtego dnia.
Plan jest taki: kładziemy się spać, rano budzą nas promienie słońca wlewające się przez okno, Kamila kolano zapomina o tym co było i ciśniemy do Zgorzelca. Lub do Drezna jeżeli wiatr tym razem będzie naszym współtowarzyszem.
Dobranoc!
*po zapięciu uciskają na ścięgna Achillesa, przez co niedawno miałam i do tej pory mam z nimi problem.
Wrocław-Zgorzelec-Drezno-Praga-Liberec-Izery-Jelenia Góra
Były i się zmyły. Dosłownie.
Skromnie, w sam raz na kilka dni, które udało mi się wygospodarować. Zacznijmy od radosnej, "startowej" fotki. Gdy jeszcze rozpościerała się przed nami wizja spędzenia kilku najbliższych dni w podróży i niezliczonej ilości obrotów korbą.
Ujechali my ze wsi Zakrzów do wsi Korona. Ujechali i stanęli. Bo maratonka-lama znowu się wykazała umiejętnościami. "Dlaczego mi ta przerzutka tak hałasuje?" Bo zamiast łańcucha znowu były papryki.
Odkręcając dolne kółko przerzutki Kamil poprowadził łańcuch jak iść powinien. Wiem, zrodziło się pytanie w Waszych głowach "Dlaczego ona po prostu nie rozkuła łańcucha?". Ponieważ miałam założoną spinkę i nie brałam rozkuwacza. I kolejne pytanie: "Dlaczego nie rozpięła spinki?". Ponieważ mi się nie udało. "Dlaczego nie zrobił tego kawaler ze zdjęcia?" Ponieważ jemu też się nie udało. A kupowałam ją dzień wcześniej w Speedcity na Litewskiej, z wyraźnym zaznaczeniem: "Poproszę spinkę, którą będę w stanie ROZPIĄĆ". Jak zawsze dostałam to co chciałam.
Najważniejsze, że kreatywnego myślenia nie zabrakło i łańcuch przestał rzęzić.
Tradycyjnie nadszedł etap, w którym do łask wrócił Wore-Tex. Mając na uwadze prognozy, ubezpieczyłam się w kontuzjogenne* ochraniacze Shimano. Żeby na pierwszy rzut oka nie widzieli, że jedzie dwoje takich ze wsi Wrocław z reklamówkami na nogach.
Kamil uznał, że białe będą mu pasować do... Koloru nitki na spodniach...?
Czas na kanapki!
W Jaworze zatrzymujemy się w bardzo sympatycznej Restauracji Ratuszowej. Pocieszmy się czekoladą (z cynamonem!) wbijając wzrok w plan wyprawy.
Już wiemy, że w tych warunkach nie uda nam się dojechać do Zgorzelca. Co chwilę przelotny deszcz wespół z największym wrogiem rowerzysty- wiatrem w twarz!
Ubrani w przeciwdeszczowe kurtki topimy się we własnym pocie, wszak jest za ciepło na jazdę z kurtce, ale za zimno, żeby moknąć bez kurtki. Do tego wkładamy dużo sił w to, żeby jechać zaledwie 15-16 km/h.
Mijamy Złotoryję. Tuż za, koło godziny 18.00 robimy postój na drugą turę "Maratońskich kanapek". Zaznaczę, iż nie były to zwykłe kromki z tyrolską. Tylko "trochę mi się przypiekła, musiałam skrobać".
Nawet kanapki nie uchroniły nas przed przymusowym postojem. Kamil zaczynał odczuwać niewielki ból w kolanie. Zrzucamy winę na nieznaczną zmianę ustawienia nachylenia mostka, której się dopuścił tuż przed wyprawą. Wymęczeni wiatrem i warunkami, jakie nam towarzyszyły, decydujemy się na nocleg w Złotoryi. Nie w namiocie, bo marzymy o ciepłym łóżku, gorącym prysznicu i odseparowaniu się od wiatru oraz deszczu. Cofamy się jakieś 2-3 km do schroniska młodzieżowego, gdzie nawet załapuje się na zniżkę studencką :) Suma summarum płacimy grosze za spełnione marzenia tamtego dnia.
Plan jest taki: kładziemy się spać, rano budzą nas promienie słońca wlewające się przez okno, Kamila kolano zapomina o tym co było i ciśniemy do Zgorzelca. Lub do Drezna jeżeli wiatr tym razem będzie naszym współtowarzyszem.
Dobranoc!
*po zapięciu uciskają na ścięgna Achillesa, przez co niedawno miałam i do tej pory mam z nimi problem.
Dolina Baryczy, Pałac Reichenbach
Niedziela, 2 czerwca 2013 | dodano:03.06.2013Kategoria Sto i więcej, Zamki i pałace Dolnego Śląska
Km: | 154.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 08:00 | km/h: | 19.25 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Trasa (mniej więcej): Wrocław- Dobroszyce- Twardogóra- Chełstówek- Gola Wielka- Goszcz- Drągów- Grabownica- Stara Huta- Rezerwat Stawy Milickie (kompleks Potasznia)- Wieża widokowa nad Stawem Grabownica- Krośnice- Łazy- Złotów- Węgrów- Łozina- Wrocław
Wieczorem w sobotę telefon od Marty, że się jutro wybiera z tym i owym gdzieś za Wrocław. "Jedziesz z nami?"
Nie wiem. Wstać o 9.00 w niedzielę, nie wyspać się... Ostatecznie sprawdzam pogodę- jak będzie prognoza niesprzyjająca- odmawiam. Szanse na opady: 0%. Nie ja zadecydowałam.
Spytałam M. o dystans "Jakieś 30 km w jedną stronę..."
30 owszem, było. Do Dobroszyc, skąd startowaliśmy w pełnym składzie. Nim zdążyliśmy przejechać 20 metrów- awaria nr 1 :)
3 minuty i ruszamy. Tomek, Bartek, Marta. I ja!
Uderzamy w stronę Doliny Baryczy, po której sprawnie oprowadza nas Tomek. Trochę asfaltu, trochę, lasu, trochę kąpieli...
Też nie uniknęłam wody w butach przy następnych przeprawach.
Źródełko w okolicy nieopodal Goli Wielkiej. Na drzewie wisiał wielobarwny, ceramiczny kubek, z którego może skorzystać każdy spragniony. Akumulatorki w aparacie się rozładowały, więc musicie sobie go wyobrazić.
W Goszczu czeka na mnie największy rarytas tej wycieczki- pałac Reichenbach wybudowany w latach 1730-1740 na miejscu XII wiecznego zamku. Z pałacu nie zostało wiele- dwukrotnie doszczętnie strawiony przez pożar. Po raz pierwszy w 1749 roku. Wtedy natychmiast został odbudowany. W rękach Reichenbachów kompleks był do roku 1945, w którym to po raz drugi spłonął i odszedł w zapomnienie. Aktualnie zarządza nim gmina. W bocznych zabudowaniach się mieszkania, część główna pałacu popada w ruinę. Ponoć potomek Reichenbacha będący właścicielem pozostałości wciąż mieszka na terenie Niemiec- taką informację otrzymałam od lokalnego sklepikarza.
Wjazd na plac pałacowy:
Tutaj w 1993 roku nagrywano sceny do filmu Jana Kolskiego "Jańcio Wodnik".
Poniższy wjazd widoczny jest na filmie.
42:36
45:16
I my tu byli!
Kościół Ewangelicki:
1907
2013
Więcej ujęć:
Kościół ewangelicki (dawniej dworski) obok pałacu:
"W latach 1633 -1637 nabożeństwa ewangelickie w kościele parafialnym. Za Reichenbachów odbywały się najpierw w jednej z sal pałacu, w języku niemieckim i polskim (do końca XIX w.). W 1741 roku Fryderyk II wydaje formalne zezwolenie na odprawianie niezależnych nabożeństw ewangelickich i budowę kościoła, kosztem hr. Henryka Leopolda von Reichenbacha. Położenie kamienia węgielnego 1743, zatknięcie gałki na wieży i poświęcenie kościoła w 1749. W 1752 zawieszenie na wieży dwóch dzwonów. Odnowiony krótko przed 1939, po 1945 nie użytkowany."
(www.goszcz.pl)
Drzwi były otwarte, więc...
Reszta ekipy czekała na mnie, dlatego zdjęcia robione w pośpiechu.
Z Goszcza zmierzamy ku pierwszemu kompleksowi Stawów Milickich- Potaszni.
Tak mi grzej, tak mi dobrze!
I druga awaria. Odczepił się Marcie łepek od linki tylnej przerzutki, potem zgubiliśmy pancerz, przez co nie było szans na naprawę.
Dryfowaliśmy jachtem przecinając lustrzaną taflę wody...
Trek zwarty i gotowy do dalszej jazdy!
Chwalmy Pana za pogodę, alleluja!
Szybka Marta :)
Stawy Milickie
Komary chciały zjeść nas żywcem!
Docieramy do najwyższej wieży obserwacyjnej w Dolinie Baryczy- nad stawem Grabownica.
Ustalamy plan działania! W zasadzie Tomek ustala, my wybieramy zaproponowane trasy.
"Co za dreeeeeees!"
Legendy głoszą, że ponoć kiedyś Trek był biały...
W drogę między Stawem Słonecznym Górny, a Wliczym Mały i Wilczym Dużym został tchnięty duch cywilizacji.
A jeszcze niedawno było tak:
(http://czesiek.bikestats.pl)
Staw Niezgoda do życia budzi się dopiero nocą...
Bez pożywienia, bez picia, wygłodzeni, odwodnieni z radością docieramy do Restauracji w Starym Młynie.
"Poproszę schabowego z tego kota!"
Należało się! Pasztet z karpia, omnomnomnom.
Jak przystało na prawdziwego Papaya- naleśniki z prawdziwym, świeżym szpinakiem!
Awaria nr 3. Marcie skrzywiła się oś zacisku od koła i zupełnie nie trzymało się ramy. Taka jakby słaba sytuacja. A tu ni stąd ni zowąd pojawia się na szosie wybawiciel- pan Krzysztof, który niejeden rower w rękach trzymał. Proponuje nam wizytę w jego domowym warsztacie zapewniając nas, że "Ja mam tyle zacisków w domu to wam dam!". Marta przesiada się na rower Tomka, Tomek wykorzystuje okazję na trening biegowy :)
To my bierzemy od Pana ten rower!
Chłopaki walczą z Haibike...
Ostatecznie żaden z zacisków nie pasuje do koła, na którym jechała Marta. Dostajemy więc... Całe koło!
To "kontuzjowane" Bartek bierze ze sobą, mimo usilnych próśb naszego "wybawiciela", że wyśle nam to koło pocztą, albo kurierem.
Na koniec otrzymujemy kilka złotych rad, picie i... Czekoladę! Pan Krzysztof z Wierzchowic wraz z żoną to cudowni ludzie, którzy udzielając nam bezinteresownej pomocy uratowali przed rozpaczliwym "I co teraz?!", gdy byliśmy 50 km od Wrocławia, a dzień powoli zmierzał ku końcowi. Dzię-ku-je-my!
Ruszamy starając się nadrobić stracony czas szybszym tempem. Rozstajemy się ok. 40 km od Wrocławia. Marta nie ma tylnej przerzutki i jest wykończona (wszak to jej pierwsza setka i to jeszcze w takich warunkach! Uściślając: ok. 140 km). Tomek zostawił auto w Dobroszycach, więc razem z Martą jadą w tymże kierunku, aby podwieźć ją i rower do Wrocławia, natomiast ja z Bartkiem przez Złotów wracam o własnych siłach. W Łozinie dzwoni, w ramach kontroli czy dojechaliśmy cali, Pan Krzysztof! Zapewniam, że dojechaliśmy cali, zdrowi i uśmiechnięci- jak widać na załączonym obrazku.
Nie odbiegając od tematu- zaskakująco dobra ścieżka dźwiękowa z filmu "Jańcio Wodnik" jak na początek lat 90.
Wieczorem w sobotę telefon od Marty, że się jutro wybiera z tym i owym gdzieś za Wrocław. "Jedziesz z nami?"
Nie wiem. Wstać o 9.00 w niedzielę, nie wyspać się... Ostatecznie sprawdzam pogodę- jak będzie prognoza niesprzyjająca- odmawiam. Szanse na opady: 0%. Nie ja zadecydowałam.
Spytałam M. o dystans "Jakieś 30 km w jedną stronę..."
30 owszem, było. Do Dobroszyc, skąd startowaliśmy w pełnym składzie. Nim zdążyliśmy przejechać 20 metrów- awaria nr 1 :)
3 minuty i ruszamy. Tomek, Bartek, Marta. I ja!
Uderzamy w stronę Doliny Baryczy, po której sprawnie oprowadza nas Tomek. Trochę asfaltu, trochę, lasu, trochę kąpieli...
Też nie uniknęłam wody w butach przy następnych przeprawach.
Źródełko w okolicy nieopodal Goli Wielkiej. Na drzewie wisiał wielobarwny, ceramiczny kubek, z którego może skorzystać każdy spragniony. Akumulatorki w aparacie się rozładowały, więc musicie sobie go wyobrazić.
W Goszczu czeka na mnie największy rarytas tej wycieczki- pałac Reichenbach wybudowany w latach 1730-1740 na miejscu XII wiecznego zamku. Z pałacu nie zostało wiele- dwukrotnie doszczętnie strawiony przez pożar. Po raz pierwszy w 1749 roku. Wtedy natychmiast został odbudowany. W rękach Reichenbachów kompleks był do roku 1945, w którym to po raz drugi spłonął i odszedł w zapomnienie. Aktualnie zarządza nim gmina. W bocznych zabudowaniach się mieszkania, część główna pałacu popada w ruinę. Ponoć potomek Reichenbacha będący właścicielem pozostałości wciąż mieszka na terenie Niemiec- taką informację otrzymałam od lokalnego sklepikarza.
Wjazd na plac pałacowy:
Tutaj w 1993 roku nagrywano sceny do filmu Jana Kolskiego "Jańcio Wodnik".
Poniższy wjazd widoczny jest na filmie.
42:36
45:16
I my tu byli!
Kościół Ewangelicki:
1907
2013
Więcej ujęć:
Kościół ewangelicki (dawniej dworski) obok pałacu:
"W latach 1633 -1637 nabożeństwa ewangelickie w kościele parafialnym. Za Reichenbachów odbywały się najpierw w jednej z sal pałacu, w języku niemieckim i polskim (do końca XIX w.). W 1741 roku Fryderyk II wydaje formalne zezwolenie na odprawianie niezależnych nabożeństw ewangelickich i budowę kościoła, kosztem hr. Henryka Leopolda von Reichenbacha. Położenie kamienia węgielnego 1743, zatknięcie gałki na wieży i poświęcenie kościoła w 1749. W 1752 zawieszenie na wieży dwóch dzwonów. Odnowiony krótko przed 1939, po 1945 nie użytkowany."
(www.goszcz.pl)
Drzwi były otwarte, więc...
Reszta ekipy czekała na mnie, dlatego zdjęcia robione w pośpiechu.
Z Goszcza zmierzamy ku pierwszemu kompleksowi Stawów Milickich- Potaszni.
Tak mi grzej, tak mi dobrze!
I druga awaria. Odczepił się Marcie łepek od linki tylnej przerzutki, potem zgubiliśmy pancerz, przez co nie było szans na naprawę.
Dryfowaliśmy jachtem przecinając lustrzaną taflę wody...
Trek zwarty i gotowy do dalszej jazdy!
Chwalmy Pana za pogodę, alleluja!
Szybka Marta :)
Stawy Milickie
Komary chciały zjeść nas żywcem!
Docieramy do najwyższej wieży obserwacyjnej w Dolinie Baryczy- nad stawem Grabownica.
Ustalamy plan działania! W zasadzie Tomek ustala, my wybieramy zaproponowane trasy.
"Co za dreeeeeees!"
Legendy głoszą, że ponoć kiedyś Trek był biały...
W drogę między Stawem Słonecznym Górny, a Wliczym Mały i Wilczym Dużym został tchnięty duch cywilizacji.
Staw Słoneczny Górny© maratonka
A jeszcze niedawno było tak:
(http://czesiek.bikestats.pl)
Staw Niezgoda do życia budzi się dopiero nocą...
Bez pożywienia, bez picia, wygłodzeni, odwodnieni z radością docieramy do Restauracji w Starym Młynie.
"Poproszę schabowego z tego kota!"
Należało się! Pasztet z karpia, omnomnomnom.
Jak przystało na prawdziwego Papaya- naleśniki z prawdziwym, świeżym szpinakiem!
Awaria nr 3. Marcie skrzywiła się oś zacisku od koła i zupełnie nie trzymało się ramy. Taka jakby słaba sytuacja. A tu ni stąd ni zowąd pojawia się na szosie wybawiciel- pan Krzysztof, który niejeden rower w rękach trzymał. Proponuje nam wizytę w jego domowym warsztacie zapewniając nas, że "Ja mam tyle zacisków w domu to wam dam!". Marta przesiada się na rower Tomka, Tomek wykorzystuje okazję na trening biegowy :)
To my bierzemy od Pana ten rower!
Chłopaki walczą z Haibike...
Ostatecznie żaden z zacisków nie pasuje do koła, na którym jechała Marta. Dostajemy więc... Całe koło!
To "kontuzjowane" Bartek bierze ze sobą, mimo usilnych próśb naszego "wybawiciela", że wyśle nam to koło pocztą, albo kurierem.
Na koniec otrzymujemy kilka złotych rad, picie i... Czekoladę! Pan Krzysztof z Wierzchowic wraz z żoną to cudowni ludzie, którzy udzielając nam bezinteresownej pomocy uratowali przed rozpaczliwym "I co teraz?!", gdy byliśmy 50 km od Wrocławia, a dzień powoli zmierzał ku końcowi. Dzię-ku-je-my!
Ruszamy starając się nadrobić stracony czas szybszym tempem. Rozstajemy się ok. 40 km od Wrocławia. Marta nie ma tylnej przerzutki i jest wykończona (wszak to jej pierwsza setka i to jeszcze w takich warunkach! Uściślając: ok. 140 km). Tomek zostawił auto w Dobroszycach, więc razem z Martą jadą w tymże kierunku, aby podwieźć ją i rower do Wrocławia, natomiast ja z Bartkiem przez Złotów wracam o własnych siłach. W Łozinie dzwoni, w ramach kontroli czy dojechaliśmy cali, Pan Krzysztof! Zapewniam, że dojechaliśmy cali, zdrowi i uśmiechnięci- jak widać na załączonym obrazku.
Nie odbiegając od tematu- zaskakująco dobra ścieżka dźwiękowa z filmu "Jańcio Wodnik" jak na początek lat 90.
Inwokacja do "kurczę pieczonę".
Sobota, 1 czerwca 2013 | dodano:01.06.2013
Km: | 10.85 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:22 | km/h: | 29.59 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Trochę tego, trochę tamtego. Odrobinka w zasadzie.
6 km biegu
10 km roweru
Roweru miało nie być, ale okazało się, że kurczę pieczonę się spóźniło o godzinę i miałam za dużo czasu. Szybka dycha.
Kurczaku, kolacjo moja!
Najsampierw z miodem ugrillowany
Dziś wieczór smacznyś był
Z zieloną sałatą wymieszany
W pamięć żeś się wrył.
Winylowym Elvisem zakrapiany.
6 km biegu
10 km roweru
Roweru miało nie być, ale okazało się, że kurczę pieczonę się spóźniło o godzinę i miałam za dużo czasu. Szybka dycha.
Kurczaku, kolacjo moja!
Najsampierw z miodem ugrillowany
Dziś wieczór smacznyś był
Z zieloną sałatą wymieszany
W pamięć żeś się wrył.
Winylowym Elvisem zakrapiany.
Podczas gdy zwykli śmiertelnicy śpią...
Sobota, 1 czerwca 2013 | dodano:01.06.2013
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:36 | km/h: | |
Pr. maks.: | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | ||
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: |
... maratonka urządza 1/7 maratonu.
Przyjechaliśmy. Bezwietrznie, ciepło i to poczucie, żeby jeszcze dzisiaj zaszaleć. Rzucam sakwy, zmieniam ubiór i... Właśnie.
Próbować ściągnąć endo przez pół godziny, ubrać po to, żeby się zaraz rozebrać i pójść spać? E-e.
Wymykam się (dosłownie) z domu bez zegarka, bez endo, bez pulsometru. Godzina była... 00:42. Pierwszy czerwca, a ja zaczynam od wpisu biegowego. Ale czasem bieganie lub jazda jest tylko pretekstem, nie celem samym w sobie.
Przyjechaliśmy. Bezwietrznie, ciepło i to poczucie, żeby jeszcze dzisiaj zaszaleć. Rzucam sakwy, zmieniam ubiór i... Właśnie.
Bieganie we śnie© maratonka
Próbować ściągnąć endo przez pół godziny, ubrać po to, żeby się zaraz rozebrać i pójść spać? E-e.
Wymykam się (dosłownie) z domu bez zegarka, bez endo, bez pulsometru. Godzina była... 00:42. Pierwszy czerwca, a ja zaczynam od wpisu biegowego. Ale czasem bieganie lub jazda jest tylko pretekstem, nie celem samym w sobie.
Złotoryja-LAMY-Gryfów-Lwówek
Czwartek, 30 maja 2013 | dodano:04.06.2013
Km: | 66.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:20 | km/h: | 19.98 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Zaczynamy śniadanie od jajecznicy po włosku...
Kawy i snikersa...
Pełni nadziei ruszamy, a moja przednia piasta "do taktu turkoce i puka, i stuka to: tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!".
Kontrola jakości tynku na rynku w Złotoryi wypada pozytywnie.
Czas nagli, gnamy dalej. Jadę, pedałuję, patrzę w lewo, a tam... LAMYYYY! Śmieszne trzy lamy. Skrzyżowanie psa z osłem i żyrafą. A w zasadzie, jak powiada Wikipedia, jest to "udomowiony ssak parzystokopytny z rodziny wielbłądowatych, wraz z gwanako i – blisko z nimi spokrewnionymi alpaką i wikunią." Nie wiem jak Wy, ale ja kojarzę tylko wielbłąda.
Prócz lam widzieliśmy również Czaple...
I Pielgrzymkę, która nie podążała do Częstochowy.
ALE wracając do lam. Zaczęłam się zastanawiać: do czego one w ogóle służą? Ok, do jedzenia trawy jak widać na poniższym filmie. I do zoo. Nie widziałam nigdy setjków z lamy, mleka z lamy, tudzież lamowatych jaj.
Otóż Wikiepdia powiada, że "Samce wykorzystywane (głównie przez Indian) jako zwierzęta juczne, do celów transportowych mogą przenieść średnio około 30 kg na trasie 20 km lub większe ciężary (do 45 kg) na krótszych odcinkach. Na długich trasach lama może przejść około 20 kilometrów dziennie, 6 dni w tygodniu, przy 2 dniach marszu z ładunkiem poprzedzających 1 dzień marszu bez ładunku. Lamy dostarczają też mięsa, które jest uważane za mniej smaczne i delikatne niż mięso alpaki. Wartość odżywcza mięsa to 957 kalorii na kilogram żywej masy ciała. Oprócz mięsa wykorzystywane są także inne części ciała lamy – narządy wewnętrzne, krew, ścięgna i kopyta. W Peru zwierzęta, które padły z przyczyn naturalnych często są także zjadane. Wełna lam jest bardziej szorstka niż wełna alpak. Wytwarza się z niej dywany i liny. Odchody służą za opał. Mleko lamy nie było wykorzystywane w przeszłości przez ludzi – przypuszcza się, że główne powody to niewielka ilość mleka wytwarzanego przez lamy, nietolerancja laktozy u Inków, zachowanie samic lamy, a także powody rytualne. Zawiera ono 2,4% tłuszczu, 7,3% białek oraz 2,8% laktozy. (porównując do krowiego ma o wiele więcej białka, mniej laktozy i tłuszczu- m.)
Lamy są również wykorzystywane jako zwierzęta pasterskie. Ze względu na swoje agresywne zachowanie wobec psowatych lamy są szczególnie skuteczne w ochronie owiec przed kojotami. Skuteczność lam jako zwierząt pasterskich wykazuje spadek średniej liczby owiec utraconych przez rolników z 26 rocznie przed wprowadzeniem lam do 8 rocznie – po wprowadzeniu lam."
Można również sobie udomowić lamę i spacerować np. po złotoryjskim rynku sprawdzając jakość tynku...
...albo dokupić dromadera i wyhodować camę. Hybryda lamy i dromadera.
Wracając z safari do wyprawy... Kilka (słusznych!) słów na temat polowania:
Jedziemy dalej. "(...) Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!". W Lwówku trafiamy (dosłownie) na sieć Dobrych Sklepów Rowerowych. Jak się okazało w łożyskach była "Sahara", a smar był niczym fatamorgana, czyli go nie było. Sprzedawca zajął się pacjentem.
Ruszamy z Lwówka już bez akompaniamentu. Słychać jedynie delikatne piano kamilowego bieżnika. Zaliczamy rynek...
... oraz pałac Brunów. Z drugiej połowy XVIII wieku. Mnie nie zachwyca. Skromny.
Techniczna przerwa i cofamy się do uroczego miasteczka.
Bak pełny!
Lwówek zapada mi w pamięć. Patrząc na większość budynków mieszkalnych, da się odczuć, że niegdyś mieszkali w nich ludzie z zasobnym portfelem. Liczne zdobienia oraz fantazyjne fasady budynków nasuwają takie wnioski.
Wikipedia rzecze: "Lwówek Śląski należy do grupy najstarszych miast Dolnego Śląska. (...)Już we wczesnym średniowieczu Lwówek stał się lokalnym centrum gospodarczym i ośrodkiem osadnictwa wiejskiego. Jego rozwój przyspieszyło także dogodne położenie przy znanym szlaku handlowym zwanym Królewską Drogą (Via Regia) oraz eksploatacja złota na obszarze dawnych Płakowic. Czynniki te przyczyniły się do wczesnej lokacji - już w 1217 roku książę Henryk l Brodaty nadał Lwówkowi Śląskiemu prawa miejskie."
Ciekawe czy podążaliśmy szlakiem Napoleona...
"Rozwój gospodarczy został zahamowany w trakcie wojen napoleońskich. Wówczas przebywał w mieście sam "bóg wojny" - cesarz Napoleon Bonaparte, który zwyciężył Prusaków podczas tak zwanej "pierwszej bitwy nad Bobrem" - 22 sierpnia 1813 roku."
Izery
60 km za nami, znajdujemy się w centrum Gryfowa.
Wieści nie są dobre. Dosłownie kawałek za Kamil ponownie zaczyna odczuwać ból w kolanie. Decyzja może być tylko jedna- nic na siłę. Dochodzimy do wniosku, że dalsza jazda nie ma sensu, gdyż ból na pewno by był co raz mocniejszy, a czekały nas podjazdy i wiele kilometrów. Tak naprawdę byliśmy jeszcze na własnym podwórku i zawrócenie, prócz małego zawodu, nie przysporzyłoby nadmiernych kłopotów. Urlop się odwoła, sakwy rozpakuje, dworzec pod nosem i to z bezpośrednim połączeniem Kolejami Dolnośląskimi do Wrocławia. Gryfów to nie baza pod Everestem, gdzie wielu chętnych na osiągnięcie celu może mieć jedyną taką szansę w życiu. Jeszcze łykniemy te nieprzejechane kilometry. Tymczasem mając 2 godziny do odjazdu pociągu umiejscawiamy się w zachęcająco wyglądającej restauracji "Trevi"...
Grillowana pierś z kurczaka w marynacie miodowej na tyle pobudziła nasze kubki smakowe, że zapomnieliśmy na chwilę o końcu naszej podróży...
Restauracja znajdowała się obok ulicy Wąskiej, która rzeczywiście była wąska.
Restauracja Pizzeria Trevi- będąc w Gryfowie obowiązkowy punkt wycieczki! Pierogi z łososiem w sosie cytrynowo-koperkowym to czysta poezja! Chociaż obsługa była rewelacyjna, dania smaczne, wystrój nastrojowy to jednak musiało się zaleźć coś przeciętnego. Ceny!
Zapakowani do składu KD bezpośrednim (!) połączeniem docieramy do Wrocławia.
I udało mi się przyłapać Kamila jak odwrotnie założył moje sakwy ^^ Podczas całej wyprawy do Budapesztu w 7/10 przypadków to był mój "wyczyn".
Zamiast "Guten Abend in Dresden" powitał nas neon "Dobry wieczór we Wrocławiu". Bywa. Drezno i Praga wciąż przed nami!