Szczęście jest wyborem!

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Prenumeratorzy bloga

wszyscy znajomi(69)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maratonka.bikestats.pl
wezyrStatystyki zbiorcze na stronę

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Bez roweru

Dystans całkowity:145.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:14:32
Średnia prędkość:9.98 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:48.33 km i 4h 50m
Więcej statystyk

Dolnośląska Grupa Rowerowa - pierwszy zjazd!

Piątek, 22 sierpnia 2014 | dodano:26.08.2014Kategoria Bez roweru
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:
Zaskoczę Was! I zrobię wpis. Zrobię wpis, bo jest ku temu okazja! Jak niektórzy wiedzą, ponad rok temu założyłam na FB grupę dla moich znajomych, żeby móc swobodnie się komunikować w sprawie wyjazdów, a nie pisać i dzwonić do każdego z osobna. "Rowerowe Wypady" na starcie liczyły około 20 członków. Od kwietnia 2013 minęło półtora roku, a zapisanych jest... 1736! I ta liczba z dnia na dzień rośnie!

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że całkiem sporo osóbż aktywnie działa w grupie i organizuje, bądź dołącza się do wycieczek. Na tyle aktywnie i w takich ilościach, że szkoda by było nie pchnąć tego dalej i... Nie stworzyć Dolnośląskiej Grupy Rowerowej. Dlaczego dolnośląskiej a nie wrocławskiej? Bo mimo wszystko sporo z nas mieszka poza Wrocławiem. Ja również dołączyłam do wielkomiejskich emigrantówemigrantów (hura...?). Co prawda centrum "siedziby szatana" (jak zwykł mawiać Tomasz na stolicę Dolnego Śląska) jest w zasięgu 20 km... Ale jednak nie Wrocław :) Wracając do tematu... Za aprobtą uczestników grupy nadaliśmy sobie nazwę DGR. W planach jest pchnięcie to w bardziej oficjalną stronę czyli utworzenie stowarzyszenia, pozyskanie źródeł wsparcia finansowego i rabatowego, zaprojektowanie strojów... Pomysł na ruszenie tego przypadł na gorący okres wakacyjny, gdzie każdy z nas jest ograniczony (oby więcej takich ograniczeń!) poprzez urlopy, wyjazdy rowerowe i korzystanie z dobrej pogody :) We wrześniu wraz ze wsparciem rozkręcimy jeszcze mocniej tą grupę, niech będzie o nas pozytywnie głośno! A na razie wstępna stronka internetowa, zapraszam :)

http://dgr.wroclaw.pl/

I chyba najaktywniejsze forum póki co: https://www.facebook.com/groups/140537399452984/


To, co mnie zaabsorbowało w ostatnich tygodniach było pomysłem na początku, zdawałoby się niewinnym. Szukałam w głowie miejsca, które nadawałoby się na zrobienie ogniska i wspólną integrację. Ale nie tylko dla tych, których znam. Przeraziłam się jednak faktem zaproszenia całej grupy (1600 osób) na plenerowe posiedzenie. Skoro rok temu na Nocnym Objeździe Wrocławia pojawiło się 40 osób, a "Rowerowe wypady" liczyły o połowę mnie rowerzystów... Aby nie mieć żadnych problemów porozumiałam się z właścicielkami Rancho Groblice i Sali Weselnej Strzemienna, gdzie prowadzę fitness, aby zorganizować imprezę na ich włościach :) Wszystko zostało dogadane, zaproszenie poszło w świat i... Summa summarum... Na pierwszy zjeździe Dolnośląskiej Grupy Rowerowej pojawiły się 82 osoby! OGROM, MASA, KUPA ludzi! Co tam ludzi, ROWERZYSTÓW! Zapraszam na foto relację, wzbogaconą o krótkie opisy nakreślające przebieg imprezy :)

Startowaliśmy od 20.00. Na szczęście mogłam liczyć na pomoc ze strony kilku osób, które poprosiłam o wcześniejszy przyjazd. Ponacinanie 100 kiełbasek idzie zdecydowanie sprawniej, gdy dokonują tego cztery ręce :) Gdy już wszystko było gotowe "Strzemienna" powoli zaczęła wypełniać się mniej lub bardziej znajomymi twarzami. Prosto z Wrocławia do Groblic jechał mały peleton - około 20(?) osób :)







Najpromienniejsza i najserdeczniejsza rowerzystka jaką znam od dawien dawna - Grażyna!





Bufet został częściowo zapełniony ze składek zajzdowych (po 10 zł od osoby), ale w większości na medal spisali się uczestnicy! Na hasło "Czy zamiast jednej paczki pauszków przniesiecie dwie?" mieliśmy tyle jedzenia, że rano każdy dostał wyprawkę, na której mógłby przejechać kilkadziesiąt kilometrów. I były poprawiny imprezy w sobotę, już bardziej kameralnie :)





Mazak pomazał - i wszystko jasne :)



Goście specjalni również przybyli :)



Jak się nie ma w nogach to się ma... Znajomych! Godzina 21.00 - ewakuacja na ognisko!



Ale zanim jeszcze - zdjęcie! Tutaj dopiero ok. 60 osób :)



Z cieknącą po brodzie ślinką na apteczynie ponacinane kiłbasy rzuciła się pierwsza runda zjazdowiczów.













Tak się piecze pięć pieczeni (kiełbasek) na jednym ogniu (kiju)!



Ranchowy pies. Najwierniejszy przyjaciel kiełbasy!



Drwalem zjazdu okazał się Piotrek Mazak, co rusz wrzucając do ogniska nowe KŁODY. W pewnym momencie od gorąca bijącego z ogniska krą zrobił się tak duży, że może połowa z nas by się zmieściła :) Aż się boję skąd wziął TĄ kłodę... Jesze nie dotarła z Rancha ani ze Strzemiennej do mnie informacja o jakich kolwiek zniszczeniach...



Czołówka godna drawala...




Podczas ogniska Tomek zaczął przygotowania do slajdowiska - w planie były trzy prelekcje z rowerowych wypraw. Tomek i Ania opowiadali o Bornholmie, Tomek zdał relację z pokonanej rok temu w towarzystwie trasy Barcelona - Syców, ja piąte przez dziesiąte opowiedziałam o wyprawie do Budapesztu. Tej samej, z której zrobiłam filmiki z dwóch pierwszych dni, a potem... Potem chyba pisałam pracę magisterską i tak nikt się nie dowiedział co było dalej :) W planach był jeszcze Szymon i jego tegoroczna rowerowa Szwecja, ale problemy techniczne uniemożliwiły uruchomienie prezentacji :(



Slajdowisko już gotowe, a odciągnąć ich od płomieni nie było łatwo...



Bo KTOŚ zadbał, żeby były co raz większe!



"Górale na Bornholmie" czyli Thomasowie na prelekcji! Zaczęliśmy z lekkim opóźnieniem - 23:24.





Po prelekcjach (1.00) powstało pierwsze kółko wzajemnej adoracji...



Potem drugie...



A tańczyło tylko ich dwoje!



Ubolewając z Alicją nad brakiem tańczących mężczyzn i brakie wódki (niejeden zapewne by odkrył duszę tancerza w sobie ;)), zabrałyśmy się za siebie wzajemnie... O przepraszam! To już drugi tańczący z kobietami :)



Niektórzy zostali zmuszeni do wkroczenia na parkiet pod groźbą focha...





Mimo, że nie tańczyli - się cieszyli, oj jak cieszyli!



O późnej godzinie 2.00 w nocy ruszyliśmy z ostatnim punktem programu (tak naprawdę na kilka atrakcji było już za późno...).
WYBORY MISS BIKE czyli najlepiej kręcąca (loka) szprycha DGR.

Nigdy nie zrozumiem kobiet. Na siłę trzeba było zdobywac kandydatki dla nie lada gratki...





Tam na środek proszę, w tej chwili!



Ufff... Jakoś poszło...



Gratką była własnoręcznie robiona przez roberta lampka dla MISS!




"Wygram czy nie wygram?"



Wszystkie szprychy w komplecie! Krew się lała, ubrania podarte, zażarta walka o lampkę...



Jeden ze sposobów na wykorzystanie krzesła... Można dać na nim klapsa!



W demokratycznym głosowaniu zwyciężyła złotowłosa ALICJA z Krainy Rowerów :)



Organizator wyborów Szprychy DGR oraz autor lampki - Robert!



Najbardziej entuzjastyczna kandydatKA na MISS(tera)!



Po wyborach i krótkich tańcach przyszedł czas na... Dobranoc! Częśc zaopatrzonych w karimaty i śpiwory uczestników znalazła sobie wygodny kącik na sali i zaczął się koncert... ;)



Poranek na Rancho! Przed Strzemienną skrzypek spadł z dachu...



"Wszystkich ich pozabijam! Śmiechem!"



Poranna kawa podczas sprzątania.



Piotrek swój kubek juz zapełnił...



Kolejną nagrodą za najlepszą szprychę DGR było śniadanie twarzą w pysk ze stróżem Rancza! Alicja, jak widać po minie, rozanielona, choć serkiem się nie podzieliła za współtowarzyszem.



Nie byłoby konie nie byłoby Rancho! Na kaca z wieczora najlepsza woda z jeziora!



"Nie rób mi zdjęć w takim stanie!"



Posprzątane, można się zbierać!



Ufff! Jakoś poszło... Podusmowując zjazd - mam sporo zastrzeżeń co do mojej organizacji, ale pierwsze koty za płoty! Dziękuję WSZYSTKIM, którzy przyczynili się do cudownej atmosfery poprzez:
- swoją obecność
- obecność ich ciast
- dostarczenie żywności długoterminowej :)
- pomysły (Tomek slajdowisko, Robert Miss Bike, Piotrek indetyfikatory, Grażynka - za pomoc w ich zakupieniu!)

Wszystko odbyło się dzięki wsparciu Rancho Groblice i sali weselnej Strzemienna w Groblicach!

http://rancho.groblice.prv.pl/

http://www.strzemienna.pl/

Teraz mogę w spokoju oddać się nieco bardziej "prywacie" (tak, tak, to jest ten wypasiony rower miejski z Kopenhagi!)...



... i pozdrowić najfajniejsza Martę jaką znam, co mi szczęście (i nieszczęście ;)) znalazła, bo na tyłku nie mogła usiedzieć!










Rudawska Wyrypa, TP50

Sobota, 3 maja 2014 | dodano:05.05.2014Kategoria Bez roweru
Km:38.00Km teren:0.00 Czas:09:27km/h:14:55
Pr. maks.:Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:
Edytowany 6.05.2014, g. 10.07: uzupełniam wpis o zdjęcia mavic'a (Pawła Banaszkiewicza) :)

Pomysł na wyrypę był spontaniczny. W piątek Tomek zobaczył, że następnego dnia w Rudawach organizowane są zawody. "Jedziemy!" rzekł, nie pytając się mnie czy mam na to ochotę.

Zapisaliśmy się na rowerową 200. Jednak po konsultacjach ze znajomymi, którzy też mieli zamiar wziąć w niej udział i zapoznaniu się z prognozami, poinformowaliśmy organizatorów wieczorem o zmianie decyzji na trasę pieszą 50 km. Zasypiałam wieczorem, wsłuchując się w deszcz dudniący o dach, jednocześnie gratulując sobie decyzji o rezygnacji z rowerowej 200, która w tym momencie trwałą od dwudziestu minut. Przyłożyłam głowę do poduszki... I o 5.30, jakby chwilę później, zbudził nas łagodny dźwięk budzika.

Po drodze z Wrocławia zgarnęliśmy jeszcze nieznajomego, który odpowiedział na nasze ogłoszenie o wolnych miejscach w aucie. Ponieważ Tomek chciał powalczyć o dobre miejsce i sprawdzić się, nie było mowy o wspólnym starcie. Ja zatem pokonywałam trasę z (już znajomym) Piotrkiem :)

Wystartowaliśmy ze wszystkimi - biegiem. Z czasem zostaliśmy w tyle. Z Odcinka Specjalnego zaliczyliśmy tylko punkty: 2, 3, 6. Zmarzliśmy już mocno, jakoś nie pomyślałam o kurtce przeciwdeszczowej, dlatego nie walczyliśmy o wszystko.



Piątego nie mogliśmy znaleźć, teren był mocno zakrzaczony. Chociaż jestem pewna, że mieliśmy go pod nosem. Z pozostałych PK darowaliśmy sobie tylko 20.





Mimo że dotarliśmy do mety niecałe 6 godzin przed limitem czasowym i można było spokojnie zaliczyć więcej punktów, to decyzja o skróceniu trasy była odpowiednia. Odpowiednia dla organizmu, który ostatnimi czasy nie pokonał dłuższego dystansu. Piotrek również zdecydował się na wyrypę spontanicznie i również nie miał dobrego, fizycznego przygotowania. Ja potraktowałam te zawody jako trening dla ciała i umysłu - po raz pierwszy miałam okazję nawigować, posługując się kompasem (ach, więc to jest azymut!).

Deszczu jako takiego podczas trasy nie było, lekka mżawka. Za to mokre łąki szybko przemoczyły nam skarpetki. Dużo błota, ślisko. Na sam koniec, około 18.00 nawet wyszło słońce :) Podsumowując...

Pokonaliśmy z Piotrkiem około 38-40 km w czasie 9 godzin, 27 minut, zaliczając 14/23 PK. Tomkowi poszło NIECO lepiej... 60 km w czasie 9 godzin, 20 minut, komplet PK. Piąte miejsce. Przynajmniej mogę być dumna z jego wyniku :)

Czyste buciki
Czyste buciki © maratonka


Mapa całościowa
Mapa całościowa © maratonka

Odcinek Specjalny
Odcinek Specjalny © maratonka











No! Dalej! Rzuć mi tego patyka, baw się ze mną!



Wyrypa była znacznie ciekawszym sposobem na poznawanie Rudaw, niż wałęsanie się po szlakach wraz z turystami :)







A tu dla ogrzania nieco przyjemniejsze pogodowo wspomnienie zeszłotygodniowego treningu w okolicy Ślęży. 17 km: Sobótka-Ślęża-Tąpadła-Ślęza-Sobótka.




Odkurzam!

Piątek, 28 marca 2014 | dodano:28.03.2014Kategoria Bez roweru
Km:52.00Km teren:0.00 Czas:02:35km/h:20.13
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
UWAGA smęty. Jeżeli spodziewasz się po tym wpisie czegoś niesamowitego to wiedz, że nie przebiegłam kolejnego maratonu, nie jechałam 24 godziny na rowerze, nie weszłam (jeszcze) na Kazbek.

Zalogowałam się i pomyślałam, że coś napiszę. Chociaż tak naprawdę nie mam o czym... A w zasadzie dużo by tu pisać, ale nie do końca jest to blog o moim prywatnym życiu. O rowerowym. Rowerowo-biegowym. Rowerowo-biegowo-górskim. A że wiele rzeczy i ludzi z tych, którzy mnie na co dzień otaczają jest powiązanych z wspomnianą tematyką, mogłabym wiele napisać nie odbiegając zupełnie od tematu. Bo sporo się ostatnio działo (i będzie!).

Tomasz... Tomasz, którego poznałam na rowerze, z którym pierwsze "randki" odbywałam schodząc do ciemnych sztolni i pedałując. Ten, z którym w Norwegii siedziałam dwa miesiące. Był. Jest i będzie :) Sprawa wyglądała tak, że po MOIM powrocie do Polski w nowym roku miałam spędzić tutaj jak najmniej czasu. W zasadzie wróciłam tylko po to, aby zdać prawo jazdy. Zdałam. Mogę się pochwalić, że za pierwszym razem teorię i praktykę? Zatem styczeń i pół lutego poświęcałam na pracę i jazdy.

Potem jeszcze przed ostatecznym wyjazdem została mi jeszcze do zrobienia korekcja wzroku i... I doszliśmy do wniosku, że lepiej wrócić do Polski, wyprowadzić się w góry, a do Norwegii wrócić ze znajomością języka i wybrac sobie miejsce, w którym chcemy wypracować sobie emeryturę. A nie brać to co się trafiło. Nie do końa odpowiadał nam trzy zmianowy i ośmiogodzinny tryb pracy Tomka. Przecież pracuje się po to, żeby żyć, prawda? A jak tu żyć jak człowiek wiecznie zmęczony, bo raz śpi w dzień, raz w nocy. Ostatni tydzień lutego i połowa marca była rekonwalescencją po zabiegu. Wracam do formy!

Wyjazd z kraju na razie odroczony. Gdzie wylądujemy, życie pokaże. Na razie dążymy do przeniesienia się w Góry Sowie. Tak, żeby wyjść z domu i biegać/jeździć między drzewami, a nie samochodami.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Prawko tak przycisnęłam, że jazdy i egzaminy zaliczyłam w miesiąc. Pierwszą jazdę swoim samochodem odbyłam samotnie z Katowic na lotnisko, z mącącą nawigacją. Tak mąciła, że wydawało mi się, iż ulica dwukierunkowa jest jednokierunkową dwujezdniową. Dopóki nie zobaczyłam jak na pobocze zjeżdża zbliżające się z naprzeciwka auto. Ups...

A rowerowo? Kupiłam nowy rower! Nie sobie. Mamie. Zielonego składaka z lat... 80? Transporter po buraki i ziemniaki. Za dużo ostatnio nie jeżdżę. Kombinuję jak zarobić, żeby się nie narobić, mieć dużo czasu i satysfakcję z pracy. Już wymyśliłam. CV wymuskane, filmik promo sklejony. Niedługo spróbuję rozszerzyć pole swojej działalności.



Górsko? Też słabo. Ostatnio (22-23.03) był Szczeliniec i Błędne Skały. Jak zawsze z Martą :)







W lutym Tatry. Szłam przez środek stawu Gąsienicowego! Ta mała kropeczka na środku to ja :)








A między Tatrami a Szczelińcem Wielka Sowa.




Biegowo? Tutaj nawet nie jest słabo. Wracam do formy. Po zabiegu na trzy tygodnie byłam wyłączone z intensywnego wysiłku, chociaż rowerowe spacery odbywałam już 5 dni po wypalaniu rogówki. W goglach narciarskich :) Spacer spacerem... Ale parametrów krążeniowo - oddechowych nie polepszy. Dzisiaj jestem po pierwszy fartleku na 7 km.


I tak sobie żyję. Zdecydowanie zmieniłam nawyki żywieniowe, tak po prostu do mnie doatrło, że jedzenie wszystkiego co jest w sklepie i białego cukru nie wpływa dobrze na moją cerę, a co za tym idzie na moje ciało. Jem prosto, dużo warzyw, ryb, kurczaka w ogóle. Po tym jak zobaczyłam w lodówce piersi tak wielkie, tak napompowane jakby zaraz miały PĘC. Jak biceps sterydziarza.



Ryb przynajmniej nie pompują (jeszcze)!




Jutro uderzamy w Dolinę Baryczy. Jak znowu złapię wenę to może coś wrzucę :)






Alpy, Dachstein

Piątek, 9 sierpnia 2013 | dodano:09.08.2013Kategoria Bez roweru
Km:55.00Km teren:0.00 Czas:02:30km/h:22.00
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Zamiast o buractwie na wrocławskich drogach wrzucę opis minionego weekendu, gdzie to wywiało nas w góry.

Z inicjatywy Tomka, a za moją zgodą (która była konieczna :)) postanowiliśmy w pewien sierpniowy weekend wybrać się do Austrii na via ferraty. Celem był najwyższy wierzchołek Dachstein. Dodatkowe dwie chętne szybko się znalazły. W czwórkę wyjechaliśmy w piątek zaraz po mojej pracy o 21.00.

Droga była długa i nieprzespana - ponad 9 godzin. Przy asfalcie wiodącym pod stację kolejki zatrzymaliśmy samochód i znaleźliśmy miejsce do przespania się chociaż chwilę. Półtorej godziny drzemki i o 9.00 wyruszamy omijając kolejkę do kolejki :)

Do pierwszej via ferraty był w zasadzie trekking, miejscami przypominający stopniem trudności łatwiejsze odcinki Orlej Perci w Tatrach.

Alpy austriackie © maratonka


Odpoczynek © maratonka


PRAWIE alpinistki ;) © maratonka


Dochodzimy do punktu, w którym Ania i Asia rezygnują z dalszej wspinaczki. Na "dzień dobry" trzeba było podciągnąć się na rękach ze względu na nachylenie ściany:





Nie tyle przeraża stopień trudności (miejscami dochodzący do E), co świadomość, że przejście tej ferraty będzie trwało co najmniej 4 godziny...

Ania i Asia udały się na zwiedzanie bardziej dostępnych terenów, my z Tomkiem ruszyliśmy w górę.



Nie wiem ile trwało dokładnie pierwsze wejście - chyba około 5 godzin.

Docieramy do schroniska Seethalerhütte na wysokości ok 2740 m n.p.m. Do wierzchołka zostało nam 250 metrów. Przyznaję otwarcie - wykończyła mnie pierwsza wspinaczka, nie mam ochoty na dalszą. Tomek jednak nie daje mi spokoju. Odpoczywamy około pół godziny, wypijam szklankę drogiej Coli w schronisku i niechętnie ruszam dalej. Pokonujemy lodowiec:

Lodowiec © maratonka


Zaczynamy wejście. Tutaj już mniej stresu, mniej pracy rękami - stopień trudności A, B. Taka Orla Perć, momentami nawet się nie wpinałam. Droga przewidziana na godzinę zajęła nam około godziny i piętnastu minut. Szłam i jęczałam co jakiś czas, że mnie bolą ręce, że uderzyłam się w kolano, w kontuzjowanego niedawno palca. Utyskując osiągam jednak szczyt! 2995 m n.p.m. :)

Szczyt zdobyty © maratonka


Miałam nadzieję na zejście po lodowcu - sporo ludzi odważnie pokonywało drogę nad szczeliną bez raków. Niestety około 18.00 podtopiony śnieg już lekko przymarzł i pakowanie się tam byłoby zbyt ryzykowne. Na dłonie spojrzałam, zajęczałam. Wróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. I teraz szybko, byle zdążyć na kolejkę.

Dachstein i szczelina © maratonka


Lodowiec © maratonka


Co tam, że 20 euro za zwiezienie. W tamtym momencie cena nie grała roli. Docieramy około 19.00 do podejrzanie opustoszałej stacji i... Okazuje się, ze ostatni wagonik zjechał o 18.30. Biada Tomkowi, który musiał mi to zakomunikować. Nie pozostaje nam nic innego jak zejść o własnych siłach. Miałam nadzieję, że chociaż ręce odpoczną.

"Ooo, jak fajnie, jeszcze jedna ferrata!" - Tomek się ze mnie nabija, a mi ręce opadają. Po ośmiu godzinach wspinania, schodzenie nawet najłatwiejszą drogą było udręką. Niby tylko A i B, ale na tyle sobie nie ufałam, że wpinałam się dwoma karabinkami. Trwało to w nieskończoność. Najpierw do pokonania mieliśmy ferratę, następnie długi spacer piargowym szlakiem.

Siłobrak © maratonka


Szlak się ciągnął, i ciągnął, i... Zaszło słońce. Dosyć szybko się zaczęło robić ciemno. Na szczęście mieliśmy czołówki.

"Już blisko, jeszcze tylko 100 metrów" - powiedział Tomasz jakieś 5 razy. Za piątym powiedziałam mu brzydkie słowo i ogólnie byłam zła, że kazał mi wchodzić na sam wierzchołek. Gdyby zrobił to sam, zdążylibyśmy na kolejkę. Wiedziałam, że będę wdzięczna za namówienie mnie do osiągnięcia szczytu. Wiedziałam również, że wdzięczność ta się pojawi kilka dni po wyjeździe - na przykład teraz gdy moje ręce już doszły do siebie.

Zapadł zmrok, a w oddali zaczęło się błyskać. Widzimy już schronisko tylko mi się wydaje, że w ogóle się do niego nie zbliżamy. Idę, marudzę, przeklinam. Idę, marudzę, przeklinam.

Zmrok już blisko © maratonka


Do błyskawic dołączyły się grzmoty, meldujemy się w końcu przy schronisku. Dalszą drogę już znamy, bo stąd przyszliśmy. Jeszcze kawałek i znajdziemy się w aucie, gdzie czekają dziewczyny. Zaraz po tym jak ściągnęliśmy uprzęże i wsiedliśmy, zaczęło padać. Potem lać. Tak mocno, że jechaliśmy z prędkością 20 km/h. Poznaliśmy Krzyśka z Wrocławia, który ma już zaplanowany nocleg pod wiatą. Dołączamy do niego. Ania i Asia wygodnie (powiedzmy) rozkładają się w aucie, a my z Tomkiem udajemy się pod wiatę, gdzie śpimy na złączonych ławkach.

Pierwsze słowa wypowiedziane przeze mnie o poranku: "Żadnej ferraty dzisiaj!". Tak też się stało. Tomek wynalazł dla Ani i Asi łatwą drogę wzdłuż rzeki, na którą wybierają się z Krzyśkiem:

Via Ferrata © maratonka




A my z Tomkiem wchodzimy przyjemnym szlakiem. Na nogach! To był niedzielny chillout. Zarówno w sobotę jak i w niedzielę słońce dawało popalić. Pogoda była za dobra.



W niedzielę zbieramy się dość szybko- już o 13.00 wsiadamy i ruszamy do Wrocławia. W poniedziałek rano i po południu mam zajęcia, zależy mi na jak najszybszym powrocie. Żegnamy się z Krzyśkiem i w upale męczymy przez kolejne godziny. Po drodze robimy postój w czeskim Rožmberk nad Vltavou.







Niesamowite niebo w drodze powrotnej:

Chmury w drodze powrotnej © maratonka


Chmury w drodze powrotnej © maratonka


Wyjazd bardzo udany, choć męczący ze względu na małą ilość snu. Ponoć żeby odespać jedną nieprzespaną noc, należy w ciągu kilku kolejnych dni poświęcić 7-8 godzin na nocny odpoczynek. Tylko kiedy znaleźć ten czas jak tyle ciekawych rzeczy wokół... :)

kategorie bloga

Moje rowery

Canyon Nerve Al
GTIX 691 km
C(G?)urarra RIP 799 km
Trek 7100 22706 km
Królowa Szos 844 km
Dostawczak 4 km
Ghost Cross 1800 1865 km

szukaj

archiwum