Szczęście jest wyborem!

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Prenumeratorzy bloga

wszyscy znajomi(69)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maratonka.bikestats.pl
wezyrStatystyki zbiorcze na stronę

linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2013

Dystans całkowity:189.83 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:09:20
Średnia prędkość:19.91 km/h
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:31.64 km i 1h 52m
Więcej statystyk

Rychlebské stezky

Niedziela, 27 października 2013 | dodano:31.10.2013Kategoria Góry i dziury
Km:21.83Km teren:0.00 Czas:02:30km/h:8.73
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Najpierw coś z przemyśleń po 24.00... Jestem przeciwko halułinowej zarazie. Jak kiedyś prorokowała polnistka w gimnazjum - i ten amełykański zwyczaj u nas zagości. Haloween samo w sobie jest ok. Pod warunkiem, że się odbywa w kraju do tego przeznaczonym. Kojarzy mi się tylko i wyłącznie z amerykańskimi filmami, zupełnie nie pasuje mi wdrażanie tej tradycji u nas. Pożyczmy Haloween z USA, five o'clock tea z Great Britain i siestę from Spain. Będziemy tacy światowi. Zawsze to krok bliżej do zniesienia wiz. Jak mi zapukają małe potwory do drzwi, to oczywiście nie odmówię im cukierków. ANYŻOWYCH!


W dzień wolny od prac wszelakich wybraliśmy się z Matuszem i Markiem (+2 do rowerowych znajomych) na singletracki, aby poujeżdżać Rychlebské stezky. Nie ma co pisać, trzeba obejrzeć!
.

.
/1083220

Rychlebski strumyk © maratonka


Liczne kładki na drodze były prawdziwą frajdą. Szczególnie kiedy próbowałam, jadąc po nich, zrobić zdjęcie.

Rychlebska kładka © maratonka


Go bike, go boys, go pro!

Rychlebskie chłopaki © maratonka


Liście był zdradliwe. Tworząc gęsty dywan, ukrywały prawdziwe oblicze kamienistego podjazdu. Po kilkunastu metrach ambitnego wjazdu (ha, a oni prowadzą rowery!), przyszło mi pokornie prowadzić rower. Moja ambicje zostały sproawdzone na ziemię.

Rychlebskie liście © maratonka


Próba poluzowania sprężyny skończyła się kontuzją pedała.

Rychlebska awaria © maratonka



Rychlebski widok © maratonka


Na pierwszym odcinku (wales) nie było momentami mowy o zjeździe w moim wykonaniu. Siodełka nie mogłam obniżyć tak, aby czuć się bezpiecznie przy dużym nachyleniu drogi - za długa sztyca (za krótkie nogi?!). W końcu zrozumiałam jaka ze mnie miastowa rowerzystka, gdy byłam pewna, że full mi nie jest potrzebny. Oj przydałby się wtedy... Choć przy tym poziomie wytrenowania (mnie) i trudności (drogi), i tak bym go niosła na plecach. Albo mnie by nieśli - na noszach.

Rychlebski singletrack © maratonka


20 km przejechane, na drugą rundę nie było czasu. One o'colck kofola.

Rychlebska kofola © maratonka


Takie cudo pałętało się pod nogami.

Rychlebski kociak © maratonka


Pierwsze oznaki nadchodzącej zimy.

Rychlebska stokrotka © maratonka


Singletracki są rewelacyjnie przygotowane. Niezbyt duża liczba pro rowerzystów dawała duży komfort przy zjazdach. Czasem lepiej poświęcić 10 godzin na 22 kilometry, niż przejechać się wokół Wrocławia 200. Zabawa była przednia!
.
.

Przemyślenia po północy

Piątek, 25 października 2013 | dodano:25.10.2013
Km:29.00Km teren:0.00 Czas:01:15km/h:23.20
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Słuchałam, słuchałam i doszłam. Doszłam do wnisoku, dlaczego muzyka klasyczna jest niesamowita. Każdy utwór jest jak opowiadanie - ma swój wstęp, rozwinięcie akcji, i zakończenie. Wciąga, niektóre są jak dobry film - można słuchać i słuchać. Zapominasz o nim na jakiś czas, z potem wracasz znowu.

A bardziej komercyjne utwory tworzone są według schematu: zwrotka, refren, zwrotka, refren, zwrotka... Jeżeli w ciągu trzech minut (jeden utwór) refren jest powtórzony trzy razy, to odłuchując go dziesięciokrotnie, te same słowa słyszy się już po raz trzydziesty.

Chociaż na opowieści trzeba mieć ochotę.


Jak przed pracą się przejadę na Ghoście, to przypominam sobie jaki mam fajny rower i olewam skuter. Tak tez było dzisiaj. Rower jest spoko, ale jazda po mieście nie.

Jakieś takie

Czwartek, 24 października 2013 | dodano:24.10.2013
Km:40.00Km teren:0.00 Czas:01:40km/h:24.00
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Przygody na rowerze to nic w porównaniu do tych na skuterze. A to nie chciał odpalić, a to się pasek zerwał, a to kapeć, teraz się kuferek połamał... Ok, sam się nie połamał, po prostu nie zauważyłam tej dziury i sześciopak kukurydzy rozsadził mi go od środka. A może inaczej - nie sądziłam, że ta dziura będzie taka agresywna.

Zrozumiałam przesłanie skuterka - zapier...j rowerem!

Zatem udało się tak po zapierniczać trzy dni do pracy. Pogoda była tak inspirująca, że używanie innego środka transportu niż rower byłoby... Nawet lenistwo to zbyt łagodne słowo.

A ić pan f |-| |_| _I !

Poniedziałek, 21 października 2013 | dodano:21.10.2013
Km:76.00Km teren:0.00 Czas:03:00km/h:25.33
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Sytuacja taka, że skuter w serwisie, więc dzisiaj do łask wrócił Ghost. Do pracy pod wiatr, z pracy po ciemku.

"Zgodnie z wcześniejszym mailem dokonaliśmy części czynności: zostało ściągniete koło: szukaliśmy miejsca uszkodzenia opony a następnie probowaliśmy ją zalepić , co się nie udało ponieważ najprawdopodobniej opona jest rozwarstwiona. Koło jest oczywiście niezałożone i takim go zostawiamy. Za pracę naszą do tego momentu jest nam Pani winna 50 zł. Skuter czeka na odbior w stanie wyżej opisanym . Jeśli będzie Pani chciała abyśmy zamontowali koło trzeba będzie zapłacić całość założenia opony."

Superowy serwis motocykli zażyczył sobie sto złotych za wymianę opony w tylnym skuterze. Bo ponoć odkręcenie śrubki lub trzech to "nie takie łatwe i wymaga pracy". A gdybym jeszcze chciała nową oponę to za całość 300 złotych. TRZYSTA. Czysta. 3 i 3 zera. 3 zera dla frajera.

Toxicmoto na ulicy Metalowców to wyjątkowy serwis, w którym poczułam się platynową blondynką. POLECAM bogatym, nieświadomym i niezorientowanym LOOSERsom. Ja im jutro pokaże jak blondynka przykręca koło do skutera (trzymajcie kciuki!).

Takie żale, a tu poniżej link do jednej z najlepszych wersji tej piosenki. Na YT nie było, więc wreszcie udało mi się wrzucić coś fajnego na swój kanał.
.
.
.

.
.
.
A tu ordżinal.
.
.
.

Po japońsku

Niedziela, 20 października 2013 | dodano:20.10.2013
Km:4.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Dostawczak
Rekord dystansu na składaku ;) Trzeba było przewieść klika (dziesiąt) rzeczy, a owy niebieski ROMET był w stanie pomieścić najwięcej.

Zamiast klasycznego grilla olimpowego tym razem było wspólne, olimpowe sushenie.

Drugi raz w życiu jadłam sushi, pierwszy raz robiłam. Pomijając fakt, że nie jest to specjał najtańszy w przygotowaniu, muszę przyznać, że jest całkiem... Średni. Przynajmniej w naszym wykonaniu. Było smaczne, ale szału nie robiło. Ale za to ile radochy z robienia i spożywania owego posiłku z nadmiarem wasabi!

Sushenie z Olimpem © maratonka

Pompowanie w biegu

Niedziela, 20 października 2013 | dodano:20.10.2013
Km:19.00Km teren:0.00 Czas:00:55km/h:20.73
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Temat pompowania ostatnio jest u mnie na topie. Po niedopompowaniu koła w skuterku (to te koła się pompuje?!) i potrzebie odwiedzenia wulkanizatora, bo opona się odkleiła, postanowiłam nadrobić zaległości z pompowaniem. Dopompowuję każde koło przed wyjściem, a dzisiaj jeszcze było pompowanie w biegu. Bynajmniej nie dlatego, ześmy się z Martą spieszyły. Pompowanie niedosłownie, w biegu dosłownie. Po wczorajszych rozmowach na tematy przeróżne z Olimpowiczami, słońce obudziło nas już słowami "Zbierać dupy, bo zaraz zajdę!". Tośmy się zebrały. Pro ubiór w postaci gejtrów, butów do biegania i czapek z daszkiem był naszym niedzielnym garniturem. 8,5 km wzdłuż wałów, co kilkadziesiąt sekund zniżałyśmy się do poziomu żuczka i wykonywałyśmy UGIĘCIA RAMION W PODPORZE PRZODEM. Dzisięć razy razy dawdzieścia. W sumie dwieście. Pogoda dzisiaj dopisała.

A narzekałam na jakośc zdjęć z Nokii. To mam teraz. Cud, miód i żenada z Samsunga.

Marta z Focusem © maratonka



A tydzień wcześniej wbieg... Marszowbieg na Ślężę. Tomek kibicował mi z przodu, ja umierałam. Z tyłu naturalnie. "Z kamyka na kamyk, już blisko!" - kłamał co chwilę. Kilkudniowa niedyspozycja objęła również tamten dzień. Podbiegi, wjazdy i marsze pod górkę nie są moją mocną stroną. JESZCZE.

Niedzielna Ślęża © maratonka



A niebawem wraz z Ghostem szykuje się mała zmiana otoczenia. Przerwa od życia.

Domki i morze © maratonka

Mont Blanc

Czwartek, 3 października 2013 | dodano:04.10.2013
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Trek 7100
Z góry przepraszam za wszystkie błędy, literówki, brak przecinków i co tam się jeszcze trafi godnego polonistycznego potępienia.

Dwa tygodnie urlopu zobowiązywały do zrobienia czegoś konkretnego. Po pierwszotygodniowym niedosycie rowerowym, gdzie permanentnie przez 3 dni padał, rosił, dżżył, lał, zacinał, siąpił i parował deszcz, skutecznie uniemożliwiając urzeczywistnienie marzeń o totalnie rowerowej Ukrainie, w drugim tygodniu padł wybór na Alpy. A jak już dymać ponad 1000 kilometrów to nie po to, żeby zjeść ciastko, a napchać się tortem i jeszcze na końcu oblizać palce! MB zresztą był na liście rzeczy do wykonania w 2013 roku.

Wyruszamy koło 11.00 rano (ok, "rano"), obierając kierunek na południową Francję. W Chamonix meldujemy się około 1.00 w nocy. Tam na 5 godzin rozkładamy karmiaty przy postoju dla samochodów. Dosyć dużo ich było, wybraliśmy ten najbardziej kameralny.

Rano transport do Les Houches pakowanie, wyrzucanie zbędnych do przeżycia rzeczy, plecak na plecy i... Kolana się uginają pode mną. Pięćdziesięcio litrowa Tatonka po analizie Tomka zyskuje status "zbyt dużego plecaka do takiej małej Magdy". W każdym razie w reklamówki przecież się nie przepakuję...

Pierwsze metry leśną dróżką i schowane za francuskimi chmurami francuskie słońce rozgrzewają na tyle, że wędrujemy w koszulkach z krótkim rękawem.



W połowie drogi wzdłuż tramwaju wożącego "bogatych", mniej ambitnych lub zmęczonych turystów, Tomek przejmuje ode mnie linę. 2 kg z pleców ściągnięte, ale 16 euro (x2), które mogliśmy wydać na tramwaj i tak nam ciąży w kieszeniach, dlatego tempo wzrasta nieznacznie. Kamyczki wysypane wzdłuż torów szybko męczą nogi. Bardzo dobrym rozwiązaniem było wzięcie dwóch par butów - pierwszą, trekingową część góry pokonujemy w niskich butach z bardziej elastyczną podeszwą, które planujemy zostawić wyżej gdzieś pod kamieniem.







Tunel...



... omijamy bokiem.



Na ostatniej stacji tramwaju napełniamy płuca alpejskim powietrzem, polską czekoladą i ruszamy zadeptywać francuskie piargi.



Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.). Na sam wierzchołek można wjechać kolejką.



Aiguille du Midi z bliska (źródło)





MB zbiera żniwo.





Koło 19.00 docieramy do miejsca pierwszego biwaku.



Naszym oczom ukazuje się pole śnieżne, schronisko Tête Rousse (3167 m n.p.m.), a zza białej muldy ktoś do nas krzyczy i macha. Piątka znajomych, podchodząca osobno zdążyła już rozłożyć namioty i zjeść.









Całej wędrówce towarzyszy nam co jakiś czas warkot helikoptera, trensportującego wielkie wory ze schorniska.




Podziwiamy zachód słońca:








Tomek stawia swój ultra lekki namiot (1 kg), który nie posiada stelaża i montuje się go na kijkjach trekingowych. Popadam w lekką, kobiecą histerię, gdy okazuje się, że owy namiocik jest całkiem nowy i nietestowany. A miał być sprawdzony! Pierwszy raz w tak wysokich górach, a mam tylko namiocik jednowarstwowy o wątpliwej konstrukcji.

"Taki namiot wziąłeś? To rozkładaj! Mówiłeś, że w nim spałeś. Ja nie wiem jak go rozłożyć, jakbym miała swój to bym wiedziała. I jak w ogóle mogłeś wziąć coś takiego bez tropiku, widzisz jakie tu wszyscy mają namioty porządne? A jak będzie w nocy wiać? Wiesz dobrze, że pierwszy raz jestem w górach, a Ty bierzesz taką atrapę. Nie ma przedsionka, co z plecakami? Ja na pewno swojego na zewnątrz nie zostawię, Twój może leżeć, mój ma być w namiocie. Przecież to nie jest namiot na takie góry, następnym razem bierzemy mój!"




Namiot stanął. Topimy śnieg, żeby była woda do picia, nie gotujemy już ciepłego posiłku. Suchy makaron z zupki chińskiej z parówkami służy nam za kolację.

Tuż przed wyjazdem zaopatrzyłam się w puchowy śpiwór z komfortem termicznym do -18 stopni. W nocy jest mi w nim nawet za gorąco, ale jak zawsze był problem z zagrzaniem stóp. W syntetycznym Volvenie ciężko by było przetrwać.

Ze snu wybudza nas szargający namiotem wiatr. Nie jest silny, ale nasza płachta zaczepiona o kijki nie jest dobrze naciągnięta i każdy podmuch jest dosyć głośny. Tomek mnie zapewnia, że namiot przetrwa. I fakt faktem - obudziliśmy się rano, namiot wciąż był nad nami. Ale za to śpiwór wilgotny. Cała para, która osadziła się na ściankach namiotu, pod wpływem podmuchów została zrzucona nas nas.

Obok nas spała jeszcze czwórka młodych Polaków, któzy też za cel obrali sobie MB.
Wyruszają pierwsi. Zdjęcie z widokiem na tzw. Żleb Śmierci (Grand Couloir).




"Żleb, który trzeba przetrawersować wchodząc na Mont Blanc drogą normalną. Położony jest on pomiędzy schroniskiem Refuge de Tete Rousse a Refuge du Gouter.

Jego zła opinia bierze się z niebezpieczeństw powodowanych przez spadające z góry kamienie i bloki skalne. Najczęściej wytapiane są one z lodu przez słońce, bądź strącane przypadkowo przez znajdujących się powyżej wspinaczy.

Długość trawersu wynosi około 50 metrów, w żlebie znajduje się stalowa lina, która ma na celu podniesienie bezpieczeństwa. Jest ona jednak powieszona zbyt wysoko i wielu wspinaczy rezygnuje z wpięcia się do niej.

W trakcie pokonywania kuluaru zdarzało się wiele wypadków. Jest to potencjalnie jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na drodze normalnej prowadzącej na Mont Blanc." (źródło)

Jest to pozioma linia mniej więcej na środku zdjęcia.





Do kolejnego schorniska Goûter (3835 m n.p.m.) należy pokonać łatwą drogę wspinaczkową. Pogoda dopisuje, umożliwiając podziwianie widoków i lawin kamiennych.

W lewym, górnym rogu białego pola śnieżnego znajdowało się nasze obozowisko. Za nami wyrusza czwórka pozostałych znajomych, piąty jest już dużo wyżej.



Miejscami droga ubezpieczona jest ferratami.












Pod koniec wspinaczki, po pokonaniu ok. 600 metrów zaczynam mieć pierwsze objawy przebywania na dużej wysokości. Mdłości. Z ulgą dochodzimy do starego schroniska.



Do pokonania zostaje jeszcze kilka kroków, aby dostać się do tego czynnego:












Kompletnie nie mam apetytu. Sił również. Na myśl o zupce chińskiej, czekoladzie czy Snikersie robi mi się niedobrze. Jedyne na co mam ochotę po chwili odpoczynku przy stole to puszka Coca Coli. Odrdzewiacz podnosi mi poziom cukru, po kilkunastu minutach wraca chęć na jedzenie. Planując dostać się jeszcze tego samego dnia jeszcze wyżej do schronu Vallot (4 362 m n.p.m.), zażywam dwie tabletki Diuramidu, co było błędem, bo mocno zaczęło mnie boleć podbrzusze.

Wrzątek: 1 litr 3 euro, litr herbaty: 6 euro, Cola 0,33 l: 5 euro, spaghetti: 12 euro, nocleg 60-90 euro. Jako "ubodzy" polacy (przekładając te ceny na złotówki i porównując do polskich pensji naprawdę można się poczuć biednie) bazujemy na herbacie, wrzątku i zupkach chińskich. Tomek oszczedzając wodę, chcąc zwiększyć podaż kalorii w jednym posiłku, dodaje do zupki kaszkę... A ja odwracam głowę ze wstrętem (po zrobieniu zdjęcia!).




Cztery osoby zostają na noc w schronisku, ja z Tomkiem plus kolega decydujemy się jeszcze tego samego dnia dojść do Vallota. Ze względu na spacer po lodowcu wiążemy się liną.



To było straszne... Prócz bóla podbrzusza i (z racji wysokości) wysokiego tętna oraz sporej zadyszki, ponownie ze zwiększoną siłą pojawiają się nudności i ból głowy w okolicy potylicy. Pięć kroków, przerwa.

"Nie mogę, niedobrze mi, zaraz dostanę torsji!" (trochę inaczej nazwałam tę czynność w tamtym momencie ;))


400 metrów w górę jęczałam i spowalniałam chłopaków. Było mi już obojętne czy wejdę na szczyt czy nie. Chciałam tylko, żeby mi przeszło. Uczucie, jakby wchodzić z 39 stopniową gorączką na Śnieżkę. I do tego serce bije jak szalone.

Po dwóch godzinach jęków, męk, i dreptania, naszym oczom ukazuje się Vallot (widoczny pomiędzy dwoma nieośnieżonymi skałami).




Nie cieszę się, bo nie mam sił. Marzę tylko o tym, żeby być już w schronie, wejść do śpiwora i "dajcie mi wszyscy święty spokój!".





W schronie nocuje również czwórka wcześniej poznanych Polaków.



Dzień drugi za nami. Olewam (zapewne) przepiękny zachód słońca, w pozycji poziomej czuję ulgę. Sen był długi i spokojny, bardzo wczesnym rankiem przerwany przez odgłosy raków alpinistów, zaglądających do schronu w drodze na szczyt.





Mdłości, bół głowy i podbrzusza minęły całkowicie. Albo to zasługa Diuramidu, albo aklimatyzacji.

Do ataku jesteśmy gotowi koło ósmej. Zbyt późno, by raczyć się widokami. Zapowiadane pogorszenie pogody już powoli dawało się we znaki. Wierzchołek i okolice schornu całe w chmurach. Wietrznie.



Godzina, może nawet pół wcześniej i coś byśmy ze szczytu zobaczyli a tak...



4 810 m n.p.m.! Na szczycie stanęli wszyscy z naszej ekipy - 7 osób.

Na dachu Europy © maratonka



Z radości nie skaczę, nie czuję się najlepiej - nie tylko ja. Pogoda się pogarszała, trzeba było jak najszybciej kierować się na dół. Szybka fota i powrót. W schronie bez odpoczynku (o którym marzyłam) zarządzenie ewakuacji. Przy takim "mleku" i powiewach wiatru momentami w odnalezieniu ścieżki ratowały nas żółte plamy na śniegu ;) Gdyby zaczął padać śnieg, byłoby BARDZO nieciekawie.

Im bliżej schroniska na 3800, tym pogoda była lepsza.



Spacer granią przy powiewach wiatru. Milutko!



W schronisku około godziny odpoczynku, tam rozdzielamy się z pozostałą ekipą. Zejście do miejsca biwaku odcinkiem wspinaczkowym urozmaica nam momentami malutki grad, śnieg, a potem deszcz. Plan był taki, aby jeszcze tego samego dnia po zdobyciu szczytu zejść do samego auta. Fizycznie okazało się to niemozliwe. Stopy były wykończone od schodzenia w rakach, później po kamienistych piargach. Gwoździem do trumny było zejście wzdłuż torów tramwaju po kamykach. Uciekające z pod stóp, nieprzyjemnie je masowały. Do tego po kilkanaście kilo na plecach. Na tym przedostatnim, krótkim odcinku stajemy około pięć razy. Zużycie materiału nożnego było tak dotkliwe, że położyłabym się w dowolnym miejscu przy torach i poszła spać. I pewnie byśmy to uczynili, wszak otaczał nas już las, gdyby nie fakt, że... Nie mieliśmy wody. Nic, w czym można zmoczyć usta. A pragnienie było duże. Nie pozostało nam nic innego, jak dojść torami do pierwszej stacji kolejki, od której szliśmy. Tam Tomek z pobliskiego domostwa przynosi trochę wody w butelce. Byle ściągnąć buty i spać!





Rano w miarę wypoczęci możemy dokończyć zejście. Zostały nam łąki i leśne ścieżki.







Słońce wygląda zza chmur. Ciepło przyjemnie nas otula. Niestety na odcinek, który powinniśmy pokonać w godzinę, poświęcamy ponad dwie. Lewe kolano przy schodzeniu nieprzyjemnie przeskakiwało. Za dużo i za długo przyjmowało wczoraj obciążenie. I tak dreptam jak powsinoga z wyprostowaną lewą...









I ta ulga, kiedy w końcu się usiadło w aucie!!!!

Chamonix:





Podsumowując:

Sprzęt: czekany, raki, lina, namiot (atrapa namiotu ;)), kask. Mata samopompująca, choć pół kilo cięższa od karimaty dostarczyła dużej dawki komfortu.

Dzień pierwszy: przyjazd, nocleg "gdzieś tam"

Dzień drugi: podejście z Les Houches (~1000 m n.p.m.) do schroniska Tête Rousse (3167 m n.p.m.), nocleg w namiocie

Dzień trzeci: Podejście z Tête Rousse (3167 m n.p.m.) do schronu Vallot (4362 m n.p.m.)

Dzień czwarty: atak szczytowy (4810 m n.p.m.), zejście na wysokość 1794 m n.p.m.

Dzień piąty: zejście z 1794 m do Les Houches (~1000 m n.p.m.), powrót


Nie była to wyprawa jak tygodniowy pobyt w zimowych warunkach podczas zdobywania Hiszpańskiego szczytu Mulhacen. Nie było czasu na odpoczynek. Nie było sił na żarty. Na każde pytanie "jak było?" odpowiadam: okropnie. Duże tempo, a przede wszystkim objawy choroby wysokościowej dały mocno w kość. W pewnym momencie nawet chciałam zrezygnować ze zdobycia MB. Hmialaistką nie zostanę, o nie! :) To nie był relaks, to nie był odpoczynek. To była wyprawa po to, żeby coś osiągnąć.

Bardzo ciekawe doświadczenie. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy mają "wkrętkę" na siedmio- i ośmiotysięczniki. Żeby niekiedy siedzieć dwa - trzy dni w bazie i wymiotować. Czekać na pełną aklimatyzację. Dla mnie to było coś, czego doświadczyłam po raz pierwszy w życiu. Nigdy jeszcze w ten sposób mój organizm się nie zachowywał. I zarzekam się: nigdy więcej nie wejdę wyżej! No, może jeszcze Kilimandżaro... (:


Fragmenty drogi wspinaczkowej, lawina kamienna i schron Vallot:

.

kategorie bloga

Moje rowery

Canyon Nerve Al
GTIX 691 km
C(G?)urarra RIP 799 km
Trek 7100 22706 km
Królowa Szos 844 km
Dostawczak 4 km
Ghost Cross 1800 1865 km

szukaj

archiwum