Szczęście jest wyborem!

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Prenumeratorzy bloga

wszyscy znajomi(69)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maratonka.bikestats.pl
wezyrStatystyki zbiorcze na stronę

linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2013

Dystans całkowity:753.72 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:41:47
Średnia prędkość:18.04 km/h
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:107.67 km i 5h 58m
Więcej statystyk

Zaległe km

Wtorek, 24 września 2013 | dodano:24.09.2013
Km:110.00Km teren:0.00 Czas:05:00km/h:22.00
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Z dojazdów do pracy i inne takie.

Tylko we Lwowie!

Sobota, 21 września 2013 | dodano:20.10.2013Kategoria Wschód
Km:115.11Km teren:0.00 Czas:06:00km/h:19.18
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800


Tytuły zdjęć mają jakikolwiek sens połączone w jedną całość. MNIEJ więcej.


Wyjazdu na Ukrainę dzień drugi. Dzisiaj celem był już Lwów i Medyka.

Spędzając noc w leśnej altance, rankiem po około 30 kilometrach dojeżdżamy do granicy Lwowa.


Niech inni se jadą © maratonka


Miasto robi na mnie wrażenie pięknego, ale... Zaniedbanego.

Gdzie mogą gdzie chcą © maratonka


Do Wiednia, © maratonka


Takie samochody mijały nas bardzo często. Mimo że swoje lata już miały, wyglądały dość świeżo.

Paryża Londynu © maratonka


A ja się ze Lwowa © maratonka


Ciocia Wikipedia powiada, że... Wysoki Zamek (ukr. Висо́кий За́мок) – wzgórze na Roztoczu Wschodnim, w obszarze Roztocza Lwowskiego, w północno-wschodnim rejonie Lwowa, 398 m n.p.m.; park krajobrazowy.

Na Wysokim Zamku w II połowie XIV wieku Kazimierz III Wielki wzniósł Wysoki Zamek. Obok ruin zamku w latach 1869–1890 usypano kopiec Unii Lubelskiej (412 m n.p.m.).

W 1998 Wysoki Zamek razem ze Starym Miastem, Podzamczem i archikatedralnym sobrem św. Jura został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Bo co chcesz, to mów © maratonka


Zaliczamy wysoki zamek, z którego podziwiamy Stare Miasto.

Ta mamciu ta © maratonka


Wymuszony grymas na twarzy...

Skarz mnie Bóg © maratonka


... z powodu masy turytów i marnej pogody. Nie lubię tłum(ok)ów ludzi.

Nie ruszę za próg © maratonka


Zaczyna siąpić deszcz. Schodzimy ze wzgórza i kierujemy się do rynku. Lwów ma swój urok!

Bo gdzie jeszcze ludziom © maratonka


Tak dobrze jak tu? © maratonka


Tylko we Lwowie! © maratonka


Gdzie śpiewem cię tulą © maratonka


L budzą ze snu? © maratonka


Tylko we Lwowie! © maratonka


L bogacz, i dziad © maratonka


Tu są za pan brat © maratonka


L każdy ma uśmiech na twarzy © maratonka


A panny to ma © maratonka



Słodziutkie ten gród, © maratonka


Jak sok, czekolada i miód © maratonka


L gdybym się kiedyś © maratonka


Urodzić miał znów, © maratonka


To tylko we Lwowie! © maratonka


Bo szkoda gadania, © maratonka


Bo co chcesz, to mów © maratonka


Nie ma jak Lwów! © maratonka



Po szybkiej wizycie we Lwowie obieramy kierunek na Medykę. 20 km za Ukraińską stolicą zaczyna się mały-wielki problem z kolanem. Ból, który już znałam z podróży nad morze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jadąc na twardziela (Nie wymiękaj, pedłauj!), zafunduję sobie zastrzyki przeciwbólowe, a na pewno czasową niesprawność stawu kolanowego. Mając w pamięci tamte wydarzenia, ale jednocześnie przypominając sobie jak podczas podróży z Wilkiem do Pragi przestawiał bloki, gdy u niego pojawiał się ból, postanawiam "walczyć". Fakt, ze na Ghoście jeszcze nie jeździłam dystansów ok. 200 km. Bloki były dobrze ustawione, zmieniłam ułożenie siodełka i kierownicy. Sakwy przejął Tomek. Za wiele to nie dało, i tak pozostało mi tylko pedałowanie prawą.

Mżawka zamieniła się w całkiem porządny deszcz. Stajemy pod drzewami na jakieś 20 minut. Nie zapowiada sie na poprawę pogody. Ruszamy i... Ból kolana jakby zaczął ustępować. Mimo mokrych spodni, humor mi się poprawił. Za to tuż przed zmrokiem przestało padać, zrobiło się sucho i kolano znowu dało o sobie znać. Do granicy z Polską zostało nam jakieś 20 kilometrów, ale i tak wiedziałam, że dojechanie do granicy te 20 km czy nawet 30 do Przemyśla za wiele nam nie da. Pociągi w nocy już nie będą kursować, a gdzieś się trzeba przespać. Zresztą, z ponownym bólem kolana dojechanie do Przemyśla byłoby wyzwaniem. Tomek się zatrzymuje i udaje "w krzaki". Przy drodze gdzie się zatrzymaliśmy na chwilę, stała zamalowana buda.

I z niego wyjechać ta gdziesz ja bym mógł ta mamciu ta skarz mnie Bóg © maratonka


Podeszłam, odsunęłam zasuwę i... Mamy nocleg! W sytuacji gdzie zrobiło się deszczowo (namiotu nie mieliśmy ze sobą), a kolano wyraźnie dawało znak, że potrzebuje odpoczynku, taki "pensjonat" był wymarzony. Ciepło, sucho, rowery w środku. Jak najszybciej wskoczyliśmy w śpiwory, żeby nie robić hałasu. Koniec dnia drugiego, męczącego :)

Możliwe że więcej ładniejszych jest miast lecz Lwów jest jedyny na świecie © maratonka

Привіт!

Piątek, 20 września 2013 | dodano:15.10.2013Kategoria Wschód
Km:188.16Km teren:0.00 Czas:10:00km/h:18.82
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
... i obiecuję sobie, że na ten wpis mnie przeznaczę więcej niż 10 minut. Zatem czas start! Zdjęcia będą marne, bo Picasa jest do niczego.


Po Sandomierzu był kolejny deszczowy dzień, a po deszczowym dniu dzień słoneczny, choć wietrzny. Jako że wiało w plecy, a dobra (powiedzmy) pogoda była zapowiadana na rozpustne trzy dni, ruszyliśmy w stronę Ukrainy.

Plan był taki, żeby od Huty Józefów dojechać przez Zamość jeszcze tego samego dnia do naszych wschodnich sąsiadów.


Tomek minimalizując obciążenie zdecydował się na plecak. Ja targałam swoje sakwy.





I tutaj się pochwalę, że w trzeciej klasie szkoły podstawowej zajęłam pierwsze miejsce recytując wierszyk.

"W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie
I Szczebrzeszyn z tego słynie.

Wół go pyta: "Panie chrząszczu,
Po co pan tak brzęczy w gąszczu?"

"Jak to - po co? To jest praca,
Każda praca się opłaca."

"A cóż za to pan dostaje?"
"Też pytanie! Wszystkie gaje,

Wszystkie trzciny po wsze czasy,
Łąki, pola oraz lasy,

Nawet rzeczki, nawet zdroje,
Wszystko to jest właśnie moje!"

Wół pomyślał: "Znakomicie,
Też rozpocznę takie życie."

Wrócił do dom i wesoło
Zaczął brzęczeć pod stodołą

Po wolemu, tęgim basem.
A tu Maciek szedł tymczasem.

Jak nie wrzaśnie: "Cóż to znaczy?
Czemu to się wół prożniaczy?!"

"Jak to? Czyż ja nic nie robię?
Przecież właśnie brzęczę sobie!"

"Ja ci tu pobrzęczę, wole,
Dosyć tego! Jazda w pole!"

I dał taką mu robotę,
Że się wół oblewał potem.

Po robocie pobiegł w gąszcze.
"Już ja to na chrząszczu pomszczę!"

Lecz nie zastał chrząszcza w trzcinie,
Bo chrząszcz właśnie brzęczał w Pszczynie."



Chatki me drewniane ukochane!





Gdybym nie przuciła roweru na rzecz skutera, kolano byłoby całe. Kiedyś musiał być ten pierwszy raz.




"Skrót" tuż przed Zwierzyńcem.





Zwierzyniec pełen ssaków...





Kościółek na wodzie



Ryś zaplusował!



Nie bądź frajerem, jeździj rowerem. Kto jeździ skuterem ten jest frajerem! Także tego... Przejdźmy dalej.

Browar Zwierzyniecki jako obowiązkowy punkt wycieczki. Browar jak browar. PIWA!





Chatka <3



Roztoczański Park Narodowy



Wschodni rozstaw szyn



Chaaaaatka Puchatka!



A w tej pewnie mieszkają trzy świnki.



Tuz przed Zamościem.



Zamojski rynek. Spokojnie, ładnie, czysto.

Zamojski rynek © maratonka












Opuszczamy Zamość, słońce chowa się za horyzont.





Up & down. Jeszcze przed granicą.



Hurra! Po zmroku przekraczamy przejście w Hrebenne. SAMOCHODOWE. Jako że mamy dwa rowery to w sumie cztery kółka ;) Oczywiście jak to z rowerem - nie stoimy w kolejce. Ukraiński granicznik podejrzliwie pyta nas o ubezpieczenie. Tomek wyciąga kartę EKUZ, potem wciska mu Alpenverein. Ja gorączkowo myślę co pokazać, już trzymam w dłoni kartę z Centrum Krwiodastwa informującą o grupie krwi, kiedy zakłopotany (o)granicznik oddaje Tomkowi dokumenty, moich nawet nie sprawdza i puszcza. Uciekamy w głąb Ukrainy!



Mija... 180 kilometr, 185... Spaaaać... Zjeżdżamy w pierwszą boczną dróżkę do lasu, a tam... Nawet nam się nie marzyło!



Namiotu nie braliśmy, wszak to były tylko 3 dni.

Już Ci pomagam tylko zrobię zdjęcia!



Stopawiczki.



Добрий ранок! Mata (nie)samopompująca po raz kolejny doskonale się sprawdza.



Miejscówka była rewelacyjna. Blisko drogi, sporo drewnianych altanek. Opuszczamy leśny hotel i ruszamy w stronę Lwowa. 40 km do celu!



Ps. Pół godziny. O 20 za dużo.

Nieopodal Sandomierza San do Wisły zmierza

Środa, 18 września 2013 | dodano:08.10.2013Kategoria Wschód
Km:119.00Km teren:0.00 Czas:05:47km/h:20.58
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Czasem przychodzi taki czas, kiedy czasowo człowiek chce poleżeć na plaży i wyłączyć telefon. Tymczasem przy prognozach zalewających całą Europę nie wiedziałam co zrobić ze sobą i swoim rowerem, tudzież czekanem. Rowery na dach i ruszylliśmy przed siebie w stronę Częstochowy...











... oraz "zamurowanego" Szydłowa.













Padło na wschodnią Polskę. Jak nie będzie pogody, to chociaż nauczę się łapać kury na rosół. I zabijać. I tak zabijaliśmy przez trzy dni. NUDĘ. Deszcz, deszcz, deszcz... Dziadek zapewnił nam rozrywkę.



Nawet psiaki nie zamierzały wystawić nosa na zewnątrz.



Po co, skoro w domu jest tak miło, przytulnie i...






W te trzy dni rowery w szopie stały i czekały na zmianę frontu. Tymczasem woziliśmy się białą furą, odwiedzając kilka miejsc.







Po ujrzeniu rynku w Lublinie stwierdzam, iż wrocławski jest strasznie nudny.









W tejże ponurej aurze odwiedziliśmy równie ponure z racji swej przeszłości i przeznaczenia miejsce.


















Dnia trzeciego niepańskiego, deszczowego, po południu widziano pierwsze promienie słońca od dni kilku. W mgnieniu oka wskoczyliśmy w lycrę. Jako że prognozy na dzień następny były zasmucające, za cel obraliśmy szybki wypad do Sandomierza. Około 60 km w jedną stronę.

Podróż była czystą przyjemnością. Czystą dosłownie, bo nie było sposobności, żeby zanieszczyścić nam powietrze spalinami. Ruch na drogach jak w Nowy Rok o 9.00 rano. Poza tym co rusz zachwycała mnie zabudowa wiosek, w której dominowały drewniane chatki.



Słońce zaczynało nas żegnać, a my wciąż byliśmy jeszcze nie po tej stronie Sanu.

Wschodni zachód © maratonka


Słońce wiedziało co robi. Wiedziało, że przeprawa promowa jest nieczynna, dzięki czemu w zastępstwie promu odbyliśmy wraz z rowerami romantyczny rejs o zachodzie słońca łódką na drugi brzeg.





Sandomierz po zmroku prezentował się pięknie.



Podjeżdżamy do centrum Wąwozem Królowej Jadwigi.











Na sandomierskim rynku spożywamy małe, płynne co nieco (w moim przypadku kakao udające gorącą czekoladę) i obieramy kierunek na nalewki ;)

Wieczorem zrobiło się orzeźwiająco. Wzięcie neoprenowych Szitmanowskich ocieplaczy na buty było dobrym wyjściem. Miejscami pojawiła się gęsta mgła.



Jako że na obiad napełniliśmy się swojskimi przetworami mięsnymi, nie chcieliśmy absulutnie nic brać do jedzenia. Jak się okazało w drodze powrotnej dopadły nas objawy hipoglikemii. W środku przyjemnego, bajkowego, ciemnego lasu, na drodze asfaltowej co prawda, pałaszujemy dwie paczuszki sezamków, które mimochodem wrzuciłam do plecaka. Mało! Ratuje nas kilka kilometrów dalej mini stacja paliw. Nie tyle stacja co Snikersy.



Uff, w końcu docieramy do nalewek. Ciepło z pieca otula nasze ciała, żar z butelki rozgrzewa nasze zmarznięte wątroby. Może jak jutro nie będzie padać to pojedziemy na tą Ukrainę...?

WIELKA sowa, WIELKIE tajemnice, MAŁE zmiany

Niedziela, 8 września 2013 | dodano:12.09.2013Kategoria Góry i dziury
Km:36.45Km teren:0.00 Czas:03:00km/h:12.15
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Cały weekend rowerowo. Nie byłam... Moje pośladki nie były zbyt zachwycone kolejnym dniem na siodełku. Tak, odzwyczaiły się, bo teraz zmieniłam środek transportu do pracy. Ale o tym nie teraz i kiedy indziej :)

Na początek wstaliśmy skoro świt o 8.00, gdyż plan A zakładał rozjeżdżenie Szwajcarii Saksońskiej. Gdy tak w pośpiechu przełykaliśmy jajecznicę olśniło nas nagle, że będziemy w tamtych okolicach za tydzień, podczas wyprawy w Alpy. Przeszliśmy zatem od połykania do przegryzania pokarmu, zastanawiając się co ze sobą zrobić w piękny, niedzielny dzień.

"Nigdy nie byłam w Górach Sowich. To znaczy byłam, 15 lat temu. Ale nie z rowerem"

I tak jakoś wyszło... Wyjechało.


Trawa zieloną była, kwiaty pachły. Wiesień.



Małe wielkie zmiany w Ghościu. Coś mi się wbiło do głowy, że mam kasetę 11 RZY. Liczyłam razy CZY, jest raptem 10 RZY. Ale wcześniej było osiem, różnica na podjazdach kolosalna. Ofiarodawca kasety: GTIX.



Derkę również ofiarował GTIX. Nie przeżył zabiegu, ale ktoś musiał się poświęcić. I nie mogłam to być ja.



Korba została crossowa. I taka zostanie póki jej nie zajeżdżę. "Zdejm ten żałobny plastik" - podpowiadało serce. Posłuchałam zatem i pozbyłam się plastusiowej osłony. Łańcuch również przeszczepiony z poczciwego górala.



Pierwsza zmiana jakiej dokonałam - dłuższa kierownica! Ofiarodawca: GTIX... Wykończyłam go.
Poprzednia była ciut węższa i kompletnie nie współgrała z rozstawem moich wyrostków kruczych. TA jest idealna. Manetka SLX from GTIX.




Zmienione chwyty. Ze standardowych gum na wygodne, "niepro" Setlazy. Zakupione niegdyś, gdy zafascynowałam się ich miękkością. Potem zaczęłam lansować Treka i nie wypadało wcisnąć mu takich gąbczastych gladiatorów (nazwa modelu). Ale się starzeję i dlatego zafundowałam je Ghościowi. Teraz sama siebie całuję po rękach.




Final look. A na amora założyłam jeszcze bardziej nie pro osłony, żeby kurz nie znalazł drogi do niego. Amor ma działać tak długo jak się da.



Urządziłam Ghościowi sesję, a Tomek gdzieś przodu czekał. Jak kocha (rower) to poczeka :)

Ostatni odcinek podjazdu na szczyt Wielkiej Sowy. Momentami kamienie tak uciekały spod kół, że szybciej i łatwiej było podprowadzić rower.



Oto i my! Ludzie na poziomie. Ludzie na poziomie tysiąca piętnastu metrów nad morzem.



Turystów jak na tą godzinę (16:00) całkiem sporo.



Wdrapujemy się na wieżę widokową. Nie dość, że trzeba na nią wejść, to jeszcze się za to płaci. Czwóreczka od osoby. Oszustwo, bo ulgowy studentów nie obowiązuje. A chciałam wykorzystać legitymację póki mam. Ale to nic, na pewno za cztery złote są ładniejsze widoku niż za dwa. Zresztą sami zobaczcie. Zobaczcie Ślężę:



Podziwiajcie nadajnik:



I Pana pilota z samolota. Spirit of Świebodzice - napis na płetwie (?).

Lecący samolot © maratonka


Miasteczko:



Domki:




"Tomek, ktoś się kręci koło naszych rowerów..."







A później ten kij leżący obok znalazł się w moich szprychach. To była ONA!





Zjeżdżamy. Tzn z wieży schodzimy, z Sowy zjeżdżamy.
Stojąc na rozdrożu.
T: Którym jedziemy: żółtym czy niebieskim?
M: A obydwa są rowerowe?
T: Tak, tylko żółtym będziemy jechać dłużej w terenie, a od niebieskiego zaraz będzie asfalt [Tomkowe zaraz = za jakiś czas]
M: Nie po to żem w góry przyjechała, żeby po asflacie jeździć. Ale na pewno obydwa są rowerowe? Bo nie mam zamiaru znosić roweru...
T: Tak.
M: To żółty!


Ściema była. Żółty nie był rowerowy. Oberwało się Tomkowi, choć muszę przyznać, że bardzo mi się ten zjazd podobał. Ghościu łykał kamienie i korzenie jak gdyby to była droga z Łoziny do Milicza. Zdjęcie nie oddaje uroku zjazdu.



"To Ty rób, ja też coś zrobię. Zdjęcie!"



Zjeżdżamy do Rzeczki, odwiedzamy sztolnię.





Zwiedzanie z przewodnikiem. Tutaj łapię na się na ulgowy.

- Już pokazuję legitymację...
- Nie trzeba.

Znowu na nic się zdała.

Zwiedzanie trwało niecałą godzinę, może koło 40 minut. Na początku miałam wątpliwości czy w ogóle iść. Tomek z racji tego, że już był kilka razy, postawił przed sobą kufel piwa i rzekł:

-Idź. Konając z bólu, tonąc w tęsknocie, zalewając twarz łzami z tęsknoty, pijąc piwo - poczekam.

Muszę przyznać, że zwiedzanie jest bardzo ciekawie zorganizowane. Opowiadania eksploratora sztolni i krótkie retrospekcje z lat drążenia sztolni dawały obraz, jak wyglądało drążenie tunelów. Dzieło niewolniczej pracy. Ludzi, którzy stali się ofiarami hitlerowskiej psychozy. Więcej informacji o kompleksie Rzeczka.

"W Górach Sowich pewnego dnia zjawili się ludzie w mundurach, pojawiły się firmy budowlane a w ślad za nimi rzesze robotników przymusowych. Ogrodzono drutami kolczastymi duże obszary leśne, obejmujące w kilku przypadkach całe masywy górskie, przy drogach ustawiono wartowników, podzielono teren na strefy.
Rozpoczęto prace, postawiono mieszkalne baraki drewniane, postawiono baraki magazynowe, w lasach przygotowano miejsca do budowy budynków. Budowano drogi z dwóch kierunków ruszyła budowa kolejki wąskotorowej. Kolejka ta dzien. i noc w góry transportowano tony sprzętu i materiałów budowlanych. Rozpoczęto również w wielu miejscach drążenie sztolni, czy prace rozpoczęto od razu przy wszystkich znanych obecnie podziemiach, trudno w tej chwili ustalić.
Budowie nadano kryptonim “Riese”. Obszar budowy podzielono na siedem odrębnych placów budowy:
“Rzeczka”, “Włodarz”, “Gontowa”, “Osówka”, “Soboń”, “Jugowice Górne”, “Książ”"
(źródło)



Jakby któryś chciał uciec...







Wielka hala produkcyjna?



Skamieniałe worki włoskiego cementu. Z czasów drążenia korytarzy.



"Brak doświadczenia w prowadzeniu tego typu prac bardzo szybko dał o sobie znać. Obozy zostały utworzone naprędce, tak, że część niewolników początkowo koczowała w namiotach lub ziemiankach. Wkrótce też wybuchła epidemia tyfusu wywołana przez fatalne warunki sanitarne i żywieniowe, doszły do tego także ucieczki. Wszystko to doprowadziło do opóźnień, które wiosną 1944 r. skłoniły władze III Rzeszy do podjęcia decyzji o przejęciu całości prac przez OT. Z tymi opóźnieniami być może związana była decyzja o zmianie przeznaczenia sowiogórskich podziemi.
Ostateczna decyzja o odebraniu spółce kierownictwa nad pracami zapadła podczas narady w dniu 9 kwietnia 1944 r. Z protokołów wynika, że Hitler w trakcie rozmowy z Karlem Otto Saurem, wyraził swoje niezadowolenie ze zbyt wolnego tempa robót nad obiektami podziemnymi i nakazał ich przejęcie przez OT. Polecenie Hitlera wykonano bardzo szybko. Do maja 1944 r. całość prac w Górach Sowich przejęła OT, a do robotników przymusowych i jeńców wojennych dołączono więźniów z pobliskiego KL Gross-Rosen (byli to Żydzi - głównie węgierscy, greccy i polscy), dla których założono obóz filialny." (źródło)



Od Rzeczki musimy się wspiąć na przełęcz Jugowską i zjechać do Bielawy. Lato, lato, lato już nie czeka, ten miał lipę, co z wyjazdem zwlekał. Zastał nas mrok. Potem zmrok. Jedynie ja byłam w posiadaniu oświetlenia, które umożliwiało jazdę w terenie, toteż zjazd był bardzo powolny. Tomek albo jechał obok licząc na mojego Noise'a, albo trzymał się tuż za.



Stał. Jeden jedyny. Godzina (dopiero) 20:00.



Góry Sowie ze względu na działalność Niemców mają w sobie tyle nieodkrytych tajemnic, że życia nie starczy na ich odkrycie. Całkiem niezły ten Dolny Śląsk.

Po keczup i kefir przez Baryczy rewir.

Sobota, 7 września 2013 | dodano:10.09.2013Kategoria Sto i więcej
Km:150.00Km teren:0.00 Czas:08:00km/h:18.75
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Trek 7100
Marta wymyśliła, żeby na tydzień wrócić do domu do Kościana. Marta pomyślała, ja zaoferowałam siebie jako towarzyszka podróży. Tomek na wieść o wizycie w Kościanie kręcił nosem. Że do Pyrów się nie jeździ, że ulicami... Ale ostatecznie wsparł nasz dwuosobowy team.

Trasa (przed Kościanem padł telefon):


Relacja będzie szybka, więcej zdjęć niż słów. Po wgraniu zdjęć na picasę jestem zdegustowana jak bardzo pogarsza się ich jakość. Wyglądają niczym foty z jakiejś starej Nokii z "pięknymi", widocznymi pikselami. Tego się nie da oglądać! Na photobikestats bawienie się w pisanie tytułu do 100 zdjęć grozi marnowaniem mojego czasu. Poza tym nie są po kolei. Poszukuję aktualnie portalu do hostingu zdjęć, który będzie godnie ukazywał uwiecznione przeze mnie chwile.

Mijamy Brzyków, pięknie przyozdobiony na gminne dożynki:



































Przejeżdżamy przez Dolinę Baryczy:







Dolina Baryczy © maratonka






GPS nas nieco zwodzi pokazując przeprawę przez Barczy, której nie było. Była, ale trochę dalej.

Przeprawa przez Barycz © maratonka



Plączemy się zatem z przyjemnością po zarośniętych dróżkach.







Dosyć długi odcinek drogi z kostki. Zapewne wiodący do pewnego pałacu.



Obraliśmy trasę wzdłuż piątki, ale bocznymi drogami. Prawie w ogóle nie jechaliśmy z pędzącymi samochodami. Droga była bardzo przyjemna!





Miejska Górka:





Wjeżdżamy do Pudliszek...







... a tam pomidory w słońcu dojrzewające, przy drodze leżące!








Wsuwa Tomasz...







Wsuwa Marta...







A potem jadą i jęczą, że im coś ciąży na żołądku. Ja tylko spróbowałam. Nie lubię samych pomidorów, ale słodycz tych prosto z pola, czerwonych, powalała na kolana! Nigdy nie jadłam tak pysznego pomidora :)

Pałac w Rokosowie, XIX wiek:













Trochę wieprza...








Mozaikowy dom, niezłe wrażenie robił na żywo. Tylko dlaczego żyrafy a nie krowy?





I gdzie te mityczne pola pyrów?


Cel osiągnięty! © maratonka



Kościan już nie będzie Kościanem... Mlekovita przejęła zakład.





Posililiśmy się z Tomkiem, wzięliśmy prysznic i pojechaliśmy na Kościańską stację PKP. Na początku jak zobaczyłam cenę biletu z Kościana do Wrocławia to się przeraziłam - 40 zł normalny bilet! Jak się okazało było to połączenie przewoźnika Intercity - tego, którego rowerzyści nie lubią. Godzinę wcześniej był pociąg Przewozów Regionalnych. 23,60 zł normalny bilet. Uff... Na ten też się zebraliśmy. Nigdy więcej IC. Tylko cena biletu na rower znów powala: 7 zł za jeden. I nie ważne czy jedziesz z Krakowa do Gdańska czy z Wrocławia do Trzebnicy. Siedem to siedem.

Z Kościańskiego miasteczka do Leszna mieliśmy "przyjemność" podróżować z "gimbazą". Zasiedli w ostatnim wagonie dla podróżnych z większym bagażem ręcznym urządzając sobie before party. Rozumiem, że jak się jest młodym, to ma się w głowie próżnię, której przestrzeń wzrasta wraz proporcjonalnie do ilości kompanów. Jednakże nie sposób było się nie odezwać, gdy zaczęli palić papierosy. Nawet jak na "gimbazę" przesada. W Lesznie osiągnęliśmy w końcu spokój, połowa pociągu się wypróżniła uderzając na "balety". Zostaliśmy tylko we dwoje plus jeszcze jeden pan rowerzysta. Zrobiło się miło :)

Jak dojechać, żeby dobiec? Izery dzień drugi.

Niedziela, 1 września 2013 | dodano:04.09.2013Kategoria Góry i dziury
Km:35.00Km teren:0.00 Czas:04:00km/h:8.75
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Nocą w Schronisku na Stogu Izerskim zbudził mnie śmiejący się przez sen jeden z endurowców, z którymi współdzieliliśmy pokój. Spał na górnym poziomie piętrowego łózka. Wyglądało to mniej więcej tak:

"Hehe, hehe"... JEB!

Źle obliczył odległość podłogi od materaca ;)

Zwlekamy się z hamakowych łóżek w schronisku. W nocy padało, nie spieszyło nam się. Koło 7.00 była jeszcze spora mgła, wilgotno. Podrzemałam do 10.00, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy, mając w zamiarze zrealizować plan na dziś dzień.

Zimno. Wkładam swój polarek pod wiatrówkę, czapki na głowy. Czeka nas zjazd ze Smreka.



Realizując dzisiejszy niezaplanowany plan szatana, Tomek zalicza gumę:



A potem łamie hak przerzutki:

Hak się wyhaczył © maratonka




Po dłuższej zabawie z próbą rozkucia łańcucha bez rozkuwacza powstaje Focus nieostre koło. W stronę Świeradowa czekał nas długi zjazd, łańcuch zatem był zbędnym obciążeniem. Redukcja wagi! Próbowałam jeszcze namówić Tomka, żeby odpiął hamulce dla większego fun'u, ale on nie jest taki zabawowy ;)



Pod górkę biegiem...



Z górki jedziem...



Na płaskim rowernoga...



I znowu pod górkę...



Rozpędziliśmy się NIECO przegapiając rozgałęzienie, dzięki któremu moglibyśmy się w cywilizowany sposób dostać na stronę polską do Schroniska Orle, a następnie do Chatki. Orientujemy się ładnych kilka km później. Do szlaku po polskiej stronie daleko nie jest, ale jest rzeczka. A do rzeczki trzeba najpierw dojść...



Donieść...



Przedrzeć się przez żurawinę...



Jest! Obejdzie się bez pływania :)



Znajdujemy miejsce do przeprawy. Tomek nie ma za bardzo jak się przeprawić na Focusie. Wybiera chodzenie po wodzie. Ja podejmuję wyzwanie...



Walcząc z porywistym nurtem Jizerki...




A pod koniec stwierdziłam, że już mi się nie chce.



Jizerka vs. blondynka 1:0. Żeby dno w rzece było grząskie, kto by pomyślał!



Chatkę widzę, widzę chatkę! Wilgoć czuję, czuję wilgoć w butach...



Posilamy się słynnym naleśnikiem. Czas oczekiwania poza sezonem: 30 sekund :)



Od Chatki mamy dużo zjazdów, szybko docieramy do Świeradowa. Tam Tomek przejmuje mojego Ghosta, aby dojechać do Leśnej po auto, a ja się pałętam po uzdrowiskowym miasteczku. Postanawiamy wrócić do Wrocławia, wszak była dopiero godzina 18.00. Po drodze zjeżdżamy obejrzeć zamek Książ:





I koniec wycieczki :)

Trasa:

Chcieliśmy zaliczyć Jizerę, ale tu hak nie wytrzymał presji.


Za bardzo się rozpędziliśmy:


Chatka Górzystów - Świeradów:

kategorie bloga

Moje rowery

Canyon Nerve Al
GTIX 691 km
C(G?)urarra RIP 799 km
Trek 7100 22706 km
Królowa Szos 844 km
Dostawczak 4 km
Ghost Cross 1800 1865 km

szukaj

archiwum