Wrocław- Hel cz.2 czyli rekord dystansu na prawej nodze.
Sobota, 14 lipca 2012 | dodano:21.07.2012Kategoria Sto i więcej
Km: | 161.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 10:00 | km/h: | 16.10 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Zasypiamy po godzinie 3.00.
Godzina 6.30- zamówione budzenie w apartamencie.
"Dzieciaczki, musicie się powoli zbierać, bo o 7.00 przychodzi siostra oddziałowa, a Wy tutaj tak nielegalnie..."
W nocy nikogo na korytarzu. Rano w poszukiwaniu toalety: załogi karetek, lekarze, piguły. Dziwnie patrzyli na mą czuprynę poczochraną i wpół otwarte oczy.
"Podjedźcie sobie do Lasek, tam macie więcej pociągów to jest 10 km stąd"
"Jak długo Ketonal działa?"
"4-6 godzin powinien trzymać"
Obczajamy czy nikogo na korytarzu nie ma. Czy siostra oddziałowa, która już zresztą przyszła nie czycha gdzieś za rogiem.
Czysto, chodu!
Machnęłam tylko na pożegnanie przemiłej budzącej nas pielęgniarce. Oficjalnie nie mogłam podziękować, wszak nas tam przecież nie było :)
Dosiadam Treka. Noga nie boli- nie wiem jeszcze czy to zasługa Ketonalu czy snu. W każdym razie nie po to jechałam 340 km, żeby teraz dodać opis "Wrocław- Zadupie". Gdzie to Zadupie gdzieś pod Wrocławiem? Warszawą? (nazwa miejscowości zmieniona w celu ochrony załogi szpitala ;))
Decyzja- chociaż do Gdańska!
Z obawy i pamiętając ból, który mi doskwierał jeszcze kilka godzin wcześniej pedałuję tylko prawą nogą. Lewa na płaskim i zjazdach zwisa obok, na podjazdach bezwładnie spoczywa na pedale, żeby chociaż swoim ciężarem pomóc przy podciąganiu pedała prawą nogą. Jedziemy póki ból nie będzie narastał.
3 godziny snu na 48 godzin to zdecydowanie za mało. Po zjedzeniu kurczakowej kanapki na Orlenie dopadają mnie problemy żołądkowe. Nie dość, że lewa noga jest nie do użytku to jeszcze to! Źle mi, robimy postój. 20-30 minut tuż przy drodze.
Grzejące słońce nas rozleniwia, ja czekam, żeby mnie przestało wiercić. Jest ciężko...


Dół, góra, dół, góra... Im bliżej morza tym co raz więcej podjazdów i zjazdów. A nie można by tak po płaskim?!

Nawet nie rejestruję tego powitania.

Dla mnie liczy się tylko tabliczka z napisem GDAŃSK. Kolejny długi postój na stacji. Podwójne espresso (10 zł, tego nie zapomnę!) Żołądek wciąż utrudnia podróż. Łykam Ketonal na wszelki wypadek, (noga trochę boli, ale ból nie narasta) i z dwie różne pigułki na problemy żołądkowe. Nie ma co siedzieć skoro nie przechodzi, jedziemy powoli dalej. Mina nietęga.

Nadciągają ciemne chmury. Będzie padać!
"Chodź zjedziemy, przeczekamy ten deszcz..."
"Nie ma na co czekać, to już będzie padać cały czas"- rzecze rozkręcona maratonka
Jedziemy w ulewie. Po co słuchać faceta, ja wiem lepiej, że nie przestanie padać! I nie przestałoby, gdyby nie fakt, że w końcu stanęliśmy pod wiatą i przeczekaliśmy aż chmura przejdzie. Jak się okazało- cały czas jechaliśmy z chmurą :P Ale nie, to nie przestanie padać... (:

Jak widać na załączonym obrazku- zamieniam lewy pantofelek SPD na SANDAU różowy- żeby bloki nie przeszkadzały, wszak lewej nogi absolutnie po szpitalu nie wczepiałam w pedały.
Sandau atakuje! (dolegliwości żołądkowe spieprzają z podskokach z obawy przed SANDAUEM! :))

JEST! W końcu! Cel minimum osiągnięty! Wrocław- Gdańsk- teraz to przynajmniej jakoś brzmi.

Wjazd do Gdańska nie przysparza radości- na ulicy dziura na dziurze, stary nierówny chodnik... Dojeżdżamy do dworca.

Siąpi deszcz, pragnieniem naszym jest usiąść w śmieciowej jadłodajni. Za pozwoleniem parkujemy nasze rowery w KFC.

A tu Krzychu integruje się z Gdańską SM i przyjmuje potulnie mandat za palenie pod budynkiem dworca :D Cale 30 zł- chociaż tyle litości ze strony pana Jestem Ważnym Strażnikiem Miejskim.

Pod dworcem byliśmy koło 17.00. Posilając się postanawiamy- i tak do Helu dojechać nie zdołamy. Mam odparzenia na pośladkach. Na tyle dokuczliwe, że odczuwałam każdą nierówność na jezdni. Nie chcę już wsiadać na rower, tym bardziej, że lewa noga nie może pracować i mało tego, że cały ciężar ciała spoczywa na czterech literach to jeszcze przy podciąganiu pedała dociskam mocniej.
Decyzja: jedziemy do Władysławowa pociągiem. Kupujemy bilety- z przesiadką w Gdyni. Pierwszy pociąg spóźniony 60 minut, nie zdążymy na przesiadkę. Krzysiek przekonuje mnie, że dworzec w Gdyni jest niedaleko i spokojnie powoli dojedziemy na rowerach zdążając na pociąg do Władysławowa. Niechętnie, bardzo niechętnie przystaję na jego propozycję.
I to był najdłuższy, a raczej najbardziej ciągnący się odcinek w moim życiu
To nie było 20 km. Co najmniej 30.
Każda nierówność na jezdni prowokowała do głośnego "K#RWA ja PIER#DOLE!". I łzy w oczach. Niesamowity ból spowodowany przez odparzenia. W dodatku prawa noga mocno obciążona od ostatnich 140 kilometrów też wysiada- zaczyna boleć kolano i ścięgno Achillesa.
W Gdyni pytamy przechodniów.
Daleko jeszcze do dworca?
Kawałek.
Za ile dojedziemy do dworca?
Już niedługo.
Do dworca to jeszcze daleko?
Chwila.
Jak mi jeszcze raz ktoś na pytanie "Czy daleko do dworca?" odpowie "Zaraz będzie" to chyba autentycznie moje "Ja pierd#le" zamieni się w "zaraz Ci przypierd#lę". Dlatego nie pytamy ;)
Koniec. Wymiękam. Po tym jak kobieta kieruje nas w lewo do dworca, gdzie zaczyna się podjazd- zsiadam z roweru w mocnym postanowieniem, że tego dnia już absolutnie, kategorycznie na rower NIE WSIADAM.
Na pociąg właściwy i tak nie zdążyliśmy.
Ogarniam się w toalecie dworcowej. Jako że 2.50 mnie to kosztuje- wykorzystuję na maksa. Schodzi pół godziny, zapomniałam włączyć telefon. Włączam- 3 nieodebrane połączenia od Krzyśka. "będzie opieprz" myślę sobie. Na szczęście nie był zły tylko się martwił :D
Dworzec w Gdyni:


Wsiadamy w pociąg do Władysławowa. Jedno mrugnięcie okiem, a Krzysiek do mnie rzecze "Wysiadamy!". Przecież dopiero wsiedliśmy...!

Uff, Władysławowo!
Godzina 24 z minutami. Musimy od dworca jeszcze kilka km pokonać (może z 4) do plaży. Pieszo? Długo. Zmęczeni jesteśmy.
Przełamuję się, wsiadam na rower. Gdyby nie fakt, że cały czas był zjazd- ni cholery bym nie dojechała.
Godzina 1.00. Nareszcie jest!
Plaża. Morze!



Krzysiek zażywa połowicznej kąpieli, ja mam dość na dzisiaj. Lodowata woda jest ostatnią rzeczą o jakiej marzę.

Męska część ekipy rozkłada namiot na wydmie. Zamiast ustawić go tak, żeby głowa była wyżej, nogi niżej- rozkłada w poprzek. Wiedział co robi, kładąc się staczam się w jego stronę :P Ale mam to gdzieś. jestem na tyle zmęczona i wycieńczona, że zasypiam w mgnieniu oka. Ciekawa tylko czy rano nie obudzi nas SM tudzież policja z wypisanym świstkiem za nielegalne obozowanie na wydmach. To będzie już drugi mandat! Spanie bez namiotu nie wchodzi w grę- siąpi deszcz. Rowery odpoczywają spięte przed namiotem.


Kto nas obudził? Czy dostaliśmy kolejny świstek do kolekcji? Skąd wzięła się ZEBRA w Jastarni? Dlaczego powrót do Wrocławia (POCIĄGIEM!) zajął nam 35 godzin? O tym już jutro w kolejnym odcinku "Cyklodestrukcji".
Godzina 6.30- zamówione budzenie w apartamencie.
"Dzieciaczki, musicie się powoli zbierać, bo o 7.00 przychodzi siostra oddziałowa, a Wy tutaj tak nielegalnie..."
W nocy nikogo na korytarzu. Rano w poszukiwaniu toalety: załogi karetek, lekarze, piguły. Dziwnie patrzyli na mą czuprynę poczochraną i wpół otwarte oczy.
"Podjedźcie sobie do Lasek, tam macie więcej pociągów to jest 10 km stąd"
"Jak długo Ketonal działa?"
"4-6 godzin powinien trzymać"
Obczajamy czy nikogo na korytarzu nie ma. Czy siostra oddziałowa, która już zresztą przyszła nie czycha gdzieś za rogiem.
Czysto, chodu!
Machnęłam tylko na pożegnanie przemiłej budzącej nas pielęgniarce. Oficjalnie nie mogłam podziękować, wszak nas tam przecież nie było :)
Dosiadam Treka. Noga nie boli- nie wiem jeszcze czy to zasługa Ketonalu czy snu. W każdym razie nie po to jechałam 340 km, żeby teraz dodać opis "Wrocław- Zadupie". Gdzie to Zadupie gdzieś pod Wrocławiem? Warszawą? (nazwa miejscowości zmieniona w celu ochrony załogi szpitala ;))
Decyzja- chociaż do Gdańska!
Z obawy i pamiętając ból, który mi doskwierał jeszcze kilka godzin wcześniej pedałuję tylko prawą nogą. Lewa na płaskim i zjazdach zwisa obok, na podjazdach bezwładnie spoczywa na pedale, żeby chociaż swoim ciężarem pomóc przy podciąganiu pedała prawą nogą. Jedziemy póki ból nie będzie narastał.
3 godziny snu na 48 godzin to zdecydowanie za mało. Po zjedzeniu kurczakowej kanapki na Orlenie dopadają mnie problemy żołądkowe. Nie dość, że lewa noga jest nie do użytku to jeszcze to! Źle mi, robimy postój. 20-30 minut tuż przy drodze.
Grzejące słońce nas rozleniwia, ja czekam, żeby mnie przestało wiercić. Jest ciężko...
Dół, góra, dół, góra... Im bliżej morza tym co raz więcej podjazdów i zjazdów. A nie można by tak po płaskim?!
Nawet nie rejestruję tego powitania.
Dla mnie liczy się tylko tabliczka z napisem GDAŃSK. Kolejny długi postój na stacji. Podwójne espresso (10 zł, tego nie zapomnę!) Żołądek wciąż utrudnia podróż. Łykam Ketonal na wszelki wypadek, (noga trochę boli, ale ból nie narasta) i z dwie różne pigułki na problemy żołądkowe. Nie ma co siedzieć skoro nie przechodzi, jedziemy powoli dalej. Mina nietęga.

Nadciągają ciemne chmury. Będzie padać!
"Chodź zjedziemy, przeczekamy ten deszcz..."
"Nie ma na co czekać, to już będzie padać cały czas"- rzecze rozkręcona maratonka
Jedziemy w ulewie. Po co słuchać faceta, ja wiem lepiej, że nie przestanie padać! I nie przestałoby, gdyby nie fakt, że w końcu stanęliśmy pod wiatą i przeczekaliśmy aż chmura przejdzie. Jak się okazało- cały czas jechaliśmy z chmurą :P Ale nie, to nie przestanie padać... (:
Jak widać na załączonym obrazku- zamieniam lewy pantofelek SPD na SANDAU różowy- żeby bloki nie przeszkadzały, wszak lewej nogi absolutnie po szpitalu nie wczepiałam w pedały.
Sandau atakuje! (dolegliwości żołądkowe spieprzają z podskokach z obawy przed SANDAUEM! :))
JEST! W końcu! Cel minimum osiągnięty! Wrocław- Gdańsk- teraz to przynajmniej jakoś brzmi.
Wjazd do Gdańska nie przysparza radości- na ulicy dziura na dziurze, stary nierówny chodnik... Dojeżdżamy do dworca.
Siąpi deszcz, pragnieniem naszym jest usiąść w śmieciowej jadłodajni. Za pozwoleniem parkujemy nasze rowery w KFC.
A tu Krzychu integruje się z Gdańską SM i przyjmuje potulnie mandat za palenie pod budynkiem dworca :D Cale 30 zł- chociaż tyle litości ze strony pana Jestem Ważnym Strażnikiem Miejskim.
Pod dworcem byliśmy koło 17.00. Posilając się postanawiamy- i tak do Helu dojechać nie zdołamy. Mam odparzenia na pośladkach. Na tyle dokuczliwe, że odczuwałam każdą nierówność na jezdni. Nie chcę już wsiadać na rower, tym bardziej, że lewa noga nie może pracować i mało tego, że cały ciężar ciała spoczywa na czterech literach to jeszcze przy podciąganiu pedała dociskam mocniej.
Decyzja: jedziemy do Władysławowa pociągiem. Kupujemy bilety- z przesiadką w Gdyni. Pierwszy pociąg spóźniony 60 minut, nie zdążymy na przesiadkę. Krzysiek przekonuje mnie, że dworzec w Gdyni jest niedaleko i spokojnie powoli dojedziemy na rowerach zdążając na pociąg do Władysławowa. Niechętnie, bardzo niechętnie przystaję na jego propozycję.
I to był najdłuższy, a raczej najbardziej ciągnący się odcinek w moim życiu
To nie było 20 km. Co najmniej 30.
Każda nierówność na jezdni prowokowała do głośnego "K#RWA ja PIER#DOLE!". I łzy w oczach. Niesamowity ból spowodowany przez odparzenia. W dodatku prawa noga mocno obciążona od ostatnich 140 kilometrów też wysiada- zaczyna boleć kolano i ścięgno Achillesa.
W Gdyni pytamy przechodniów.
Daleko jeszcze do dworca?
Kawałek.
Za ile dojedziemy do dworca?
Już niedługo.
Do dworca to jeszcze daleko?
Chwila.
Jak mi jeszcze raz ktoś na pytanie "Czy daleko do dworca?" odpowie "Zaraz będzie" to chyba autentycznie moje "Ja pierd#le" zamieni się w "zaraz Ci przypierd#lę". Dlatego nie pytamy ;)
Koniec. Wymiękam. Po tym jak kobieta kieruje nas w lewo do dworca, gdzie zaczyna się podjazd- zsiadam z roweru w mocnym postanowieniem, że tego dnia już absolutnie, kategorycznie na rower NIE WSIADAM.
Na pociąg właściwy i tak nie zdążyliśmy.
Ogarniam się w toalecie dworcowej. Jako że 2.50 mnie to kosztuje- wykorzystuję na maksa. Schodzi pół godziny, zapomniałam włączyć telefon. Włączam- 3 nieodebrane połączenia od Krzyśka. "będzie opieprz" myślę sobie. Na szczęście nie był zły tylko się martwił :D
Dworzec w Gdyni:
Wsiadamy w pociąg do Władysławowa. Jedno mrugnięcie okiem, a Krzysiek do mnie rzecze "Wysiadamy!". Przecież dopiero wsiedliśmy...!
Uff, Władysławowo!
Godzina 24 z minutami. Musimy od dworca jeszcze kilka km pokonać (może z 4) do plaży. Pieszo? Długo. Zmęczeni jesteśmy.
Przełamuję się, wsiadam na rower. Gdyby nie fakt, że cały czas był zjazd- ni cholery bym nie dojechała.
Godzina 1.00. Nareszcie jest!
Plaża. Morze!
Krzysiek zażywa połowicznej kąpieli, ja mam dość na dzisiaj. Lodowata woda jest ostatnią rzeczą o jakiej marzę.
Męska część ekipy rozkłada namiot na wydmie. Zamiast ustawić go tak, żeby głowa była wyżej, nogi niżej- rozkłada w poprzek. Wiedział co robi, kładąc się staczam się w jego stronę :P Ale mam to gdzieś. jestem na tyle zmęczona i wycieńczona, że zasypiam w mgnieniu oka. Ciekawa tylko czy rano nie obudzi nas SM tudzież policja z wypisanym świstkiem za nielegalne obozowanie na wydmach. To będzie już drugi mandat! Spanie bez namiotu nie wchodzi w grę- siąpi deszcz. Rowery odpoczywają spięte przed namiotem.

Kto nas obudził? Czy dostaliśmy kolejny świstek do kolekcji? Skąd wzięła się ZEBRA w Jastarni? Dlaczego powrót do Wrocławia (POCIĄGIEM!) zajął nam 35 godzin? O tym już jutro w kolejnym odcinku "Cyklodestrukcji".
This is the road to HEL! 500 km w 44 godziny cz.1
Piątek, 13 lipca 2012 | dodano:20.07.2012Kategoria Sto i więcej
Km: | 342.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 22:00 | km/h: | 15.55 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Skąd to, jak to, dlaczego tak?
Z Krzyśkiem zgadaliśmy się przez facebooka, nie znając się osobiście. Przed wyprawą była tylko jedna wycieczka zapoznawcza do Sycowa. Nauczona, że to czego się nie przemyśli najlepiej się wspomina- bez zawahania przystałam na propozycję wypadu nad morze z noclegiem dopiero na plaży. Wyzwanie!
TRASA ZAPLANOWANA
A było to tak...
Kilka godzin przed wyprawą miejsce ekscytacji zastąpiły poniekąd obawy. Czy jazda w nocy to dobry pomysł? Czy dojedziemy cało? Czy nikt nas z drogi nie sprzątnie?
Kończąc pracę o 21.00 czekało mnie jeszcze pakowanie. Plan był taki: ruszyć o 1.00 w nocy w piątek i jechać póki przed oczami nie pojawi się bezkresny horyzont Bałtyku. Spakowana!

Ostatecznie TRZYNASTEGO W PIĄTEK ruszamy o 2.00 Żmigrodzką.

Jazda nocą całkiem przyjemna, po mocnej kawie oczy jeszcze się nie kleiły. Ruch niewielki, mijające nas TIRy zachowywały bardzo dużą odległość.
Na zjazdach i płaskim ładowałam Nokię swoją ładowarką na dynamo. Niestety jak już wcześniej narzekałam na swoją Nokię tak i teraz nie obejdzie się bez. Mimo ładowania bateria i tak padła. Stąd jedynie 156 km zarejestrowane, później włączałam co jakiś czas tylko na chwilę endo- żeby był ślad.
Już od początku irytowała mnie nieco ilość przerw. W moich planach była godzina na każde 100 km. Krótkie, bo krótkie, ale jak się już rozkręciłam to nie bardzo mi się podobało zatrzymywanie- choćby na 5 minut. Szczególnie gdy były to dopiero pierwsze km.
Piękne uczucie kiedy wstaje nowy dzień. Kiedy każdy kolejny przejechany kilometr jest co raz cieplejszy i jaśniejszy.

Przed Jarocinem 2 km prowadzi nas samochód. Średnia ok. 40km/h, a można było podziwiać widoki. Szkoda, że tak krótko, ale warto wspomnieć tego kierowcę, który po zjechaniu z głównej drogi zatrąbił i pomachał nam z uśmiechem na twarzy.

Godzina 8:30. 116 km. Docieramy do Jarocina.
Akurat trwa tam festiwal, więc zdjęcie z glanem jak najbardziej na TOPIE.
Słońce, wygodny glan- tak to ja mogę siedzieć!



Humor dopisuje, nastrój doskonały. Mijamy co raz to ciekawsze wioski zastanawiając się jakie jeszcze "owo" zaliczymy.


Gniezno, godzina 14.00, ok. 200 km za nami. 12 godzin od startu.
Przerwa pod Mc Donaldem na przedyskutowanie dalszej trasy. Senność daje się we znaki i nawet czerwona kostka jawi się jako miejsce do spania. Nie spać, zwiedzać!

Przed Bydgoszczą, godzina 17:20.
Krzyśka dopada ból w okolicy ścięgna Achillesa. To czego się obawiałam od początku. Że przeszkodzą nam kontuzje. Bo siły psychiczne i fizyczne starczyłyby nam na całe 500 km. Zmniejszamy tempo- byle do przodu.

Ja jeszcze hulam z uśmiechem na twarzy. Nieświadoma tego co mnie czeka. Ale póki co... Pedałujemy dalej!

Godzina 20.00, ok 300 km za nami. 18. godzina podróży. 35 godzin bez snu.

Zaliczamy obowiązkowy punkt naszej wyprawy czyli jedzeniowy syf. Tutaj dłuższa przerwa- chyba ponad godzinę.

Zostawiamy Bydgoszcz daleko za sobą. Od tego postoju lewe kolano zaczyna dawać o sobie znać. Początkowo sądzę, że po prostu się zastało i trzeba je rozruszać. Z każdym kilometrem, z każdym obrotem pedała zamiast co raz lepiej jest co raz gorzej. Tempo spadło.
Długi zjazd do miejscowości X. Godzina 23.11. 340 km za nami.

W X zjeżdżamy na stację benzynową. Ból bierze górę. Oparta o brykiet do grilla momentami odpływam. Noga wyprostowana, może odpocznie, może przejdzie. Krzysiek przynosi espresso. Wypijam z obrzydzeniem jakby był to kubek wódki- nie lubię kawy. Dalej przymykam oczy w objęciach brykietu- wygodnie, błogo wręcz. Rejestruję tylko przy każdym podniesieniu powiek tankujące samochody ich właścicieli. Policjanci. Wstawione imprezowiczki. -"Stacja nieczynna, rozliczenie!" -"Ja pierd#le!". Potrząsam głową z trudem wstaję podążając po kolejne espresso i Kit Kat'a- trzeba czymś zagryźć posmak małej czarnej. Noga wyprostowana, zablokowana w stawie kolanowym. Nawet najmniejsze zgięcie powoduje ciarki i przeszywający ból.
I co dalej? Na rower nie wsiądę- pedałowanie tylko prawą nogą było wykluczone, ponieważ na pośladkach zaczęły się robić bolesne odparzenia. Ból może i byłby do zniesienia, gdyby nie fakt, że przy ciągnięciu pedała w górę cztery litery dociskały jeszcze mocniej do powierzchni siodełka. Poza tym przed nami długi, dosyć stromy podjazd.
Szukamy ostrego dyżuru. Dobrze, że X to nie wiocha zabita dechami, ale za to tamtejsi policjanci...
- Chcieliśmy się dowiedzieć jak trafić do szpitala?
- A co się stało?
- Noga mnie strasznie boli, nie mogę jechać, ledwo idę.
- Ale czego pani ode mnie oczekuje? Ja nic nie mam przy sobie...
- Jak trafić do szpitala...?
- To musi Pani po karetkę dzwonić, ja nie mogę Pani pomóc.
- Chcieliśmy się dowiedzieć jak mamy DOJŚĆ do szpitala.
Mniej więcej tak wyglądał dialog. Otrzymaliśmy wskazówkę jakże zawiłą: "Cały czas prosto i po prawej stronie będzie". A można było tak od razu.
Pokonujemy stromy podjazd pieszo. Takiego chodnika jeszcze w życiu nie spotkałam- dziura na dziurze. Z obawy przed skręceniem kostki, klnąc jak szewc (to się Krzychu nasłuchał) schodzę na ulicę z kostki brukowej. Na szczycie wzniesienia szpital.
Prześwietlenie nic nie wykazało, ale zrobili tak pro forma. W oczekiwaniu na wyniki dopada złość. Wściekłość, że taki kawał przejechałam i nad Bałtyk nie dojadę. Łzy w oczach spowodowane bezsilnością. Nienawiść w stosunku do własnej nogi.
Przychodzi lekarz. Opowiadam skąd się tu wzięłam i co mi dolega.
- Dużo podjazdów było?
- Na miękkich czy na twardych przełożeniach pani jechała?
- Rama dobrze dobrana?
- A może bloki w butach źle ustawione, pokazać.
- Ile km pani jeździła dziennie przed wyprawą?
Widać trafił swój na swego.
- Zastrzyk z Ketonalu domięśniowo.
Na pytanie co teraz zamierzamy odpowiadam, że chyba gdzieś nocleg znajdziemy, a rano podjedziemy do miejscowości gdzie jest dworzec PKP.
- A namiot macie?
- Mamy.
- A jakby się rozłożyli na tym lądowisku dla helikopterów?
- ale my nie mamy klucza do tamtego wyjścia...
- A ten cieć z portierni nie ma? Może on ma, trzeba się go spytać.
Wychodzę do Krzyśka, który czeka (śpi) pod szpitalem. Przedstawiam ofertę. W zasadzie kiedy otrzymałam zastrzyk z Ketonalu miałam nadzieję odczekać aż zacznie działać i chciałam jechać dalej. Nie chciałam spać. Plany jednak pokrzyżował lekarz i pielęgniarka, którzy wylecieli do nas z ofertą.
-Mamy wolną tu na dole jedną salę, może chcecie się tam przespać, z rowerami wejdziecie i rano dojedziecie do dworca. Po co macie teraz po nocy gdzieś się szwendać...
Patrzę na Krzyśka.
-Dobra.
I tak wylądowaliśmy w szpitalu na perypetiach.

Takiego apartamentu się nie spodziewałam. I to z możliwością skorzystania z prysznica! Nie odmówiłam. Ketonal powoli uśmierzał ból.

342 km. 24 godziny od startu. 42 godziny bez snu.
Przed odpłynięciem w szpitalnych łózkach na całe 3 godziny chwila rozmowy i momentalny zgon.
Pobudka i "ucieczka" przed siostrą oddziałową- w następnym wpisie :)
Z Krzyśkiem zgadaliśmy się przez facebooka, nie znając się osobiście. Przed wyprawą była tylko jedna wycieczka zapoznawcza do Sycowa. Nauczona, że to czego się nie przemyśli najlepiej się wspomina- bez zawahania przystałam na propozycję wypadu nad morze z noclegiem dopiero na plaży. Wyzwanie!
TRASA ZAPLANOWANA
A było to tak...
Kilka godzin przed wyprawą miejsce ekscytacji zastąpiły poniekąd obawy. Czy jazda w nocy to dobry pomysł? Czy dojedziemy cało? Czy nikt nas z drogi nie sprzątnie?
Kończąc pracę o 21.00 czekało mnie jeszcze pakowanie. Plan był taki: ruszyć o 1.00 w nocy w piątek i jechać póki przed oczami nie pojawi się bezkresny horyzont Bałtyku. Spakowana!

Ostatecznie TRZYNASTEGO W PIĄTEK ruszamy o 2.00 Żmigrodzką.
Jazda nocą całkiem przyjemna, po mocnej kawie oczy jeszcze się nie kleiły. Ruch niewielki, mijające nas TIRy zachowywały bardzo dużą odległość.
Na zjazdach i płaskim ładowałam Nokię swoją ładowarką na dynamo. Niestety jak już wcześniej narzekałam na swoją Nokię tak i teraz nie obejdzie się bez. Mimo ładowania bateria i tak padła. Stąd jedynie 156 km zarejestrowane, później włączałam co jakiś czas tylko na chwilę endo- żeby był ślad.
Już od początku irytowała mnie nieco ilość przerw. W moich planach była godzina na każde 100 km. Krótkie, bo krótkie, ale jak się już rozkręciłam to nie bardzo mi się podobało zatrzymywanie- choćby na 5 minut. Szczególnie gdy były to dopiero pierwsze km.
Piękne uczucie kiedy wstaje nowy dzień. Kiedy każdy kolejny przejechany kilometr jest co raz cieplejszy i jaśniejszy.
Przed Jarocinem 2 km prowadzi nas samochód. Średnia ok. 40km/h, a można było podziwiać widoki. Szkoda, że tak krótko, ale warto wspomnieć tego kierowcę, który po zjechaniu z głównej drogi zatrąbił i pomachał nam z uśmiechem na twarzy.
Godzina 8:30. 116 km. Docieramy do Jarocina.
Akurat trwa tam festiwal, więc zdjęcie z glanem jak najbardziej na TOPIE.
Słońce, wygodny glan- tak to ja mogę siedzieć!
Humor dopisuje, nastrój doskonały. Mijamy co raz to ciekawsze wioski zastanawiając się jakie jeszcze "owo" zaliczymy.
Gniezno, godzina 14.00, ok. 200 km za nami. 12 godzin od startu.
Przerwa pod Mc Donaldem na przedyskutowanie dalszej trasy. Senność daje się we znaki i nawet czerwona kostka jawi się jako miejsce do spania. Nie spać, zwiedzać!

Przed Bydgoszczą, godzina 17:20.
Krzyśka dopada ból w okolicy ścięgna Achillesa. To czego się obawiałam od początku. Że przeszkodzą nam kontuzje. Bo siły psychiczne i fizyczne starczyłyby nam na całe 500 km. Zmniejszamy tempo- byle do przodu.
Ja jeszcze hulam z uśmiechem na twarzy. Nieświadoma tego co mnie czeka. Ale póki co... Pedałujemy dalej!
Godzina 20.00, ok 300 km za nami. 18. godzina podróży. 35 godzin bez snu.
Zaliczamy obowiązkowy punkt naszej wyprawy czyli jedzeniowy syf. Tutaj dłuższa przerwa- chyba ponad godzinę.
Zostawiamy Bydgoszcz daleko za sobą. Od tego postoju lewe kolano zaczyna dawać o sobie znać. Początkowo sądzę, że po prostu się zastało i trzeba je rozruszać. Z każdym kilometrem, z każdym obrotem pedała zamiast co raz lepiej jest co raz gorzej. Tempo spadło.
Długi zjazd do miejscowości X. Godzina 23.11. 340 km za nami.
W X zjeżdżamy na stację benzynową. Ból bierze górę. Oparta o brykiet do grilla momentami odpływam. Noga wyprostowana, może odpocznie, może przejdzie. Krzysiek przynosi espresso. Wypijam z obrzydzeniem jakby był to kubek wódki- nie lubię kawy. Dalej przymykam oczy w objęciach brykietu- wygodnie, błogo wręcz. Rejestruję tylko przy każdym podniesieniu powiek tankujące samochody ich właścicieli. Policjanci. Wstawione imprezowiczki. -"Stacja nieczynna, rozliczenie!" -"Ja pierd#le!". Potrząsam głową z trudem wstaję podążając po kolejne espresso i Kit Kat'a- trzeba czymś zagryźć posmak małej czarnej. Noga wyprostowana, zablokowana w stawie kolanowym. Nawet najmniejsze zgięcie powoduje ciarki i przeszywający ból.
I co dalej? Na rower nie wsiądę- pedałowanie tylko prawą nogą było wykluczone, ponieważ na pośladkach zaczęły się robić bolesne odparzenia. Ból może i byłby do zniesienia, gdyby nie fakt, że przy ciągnięciu pedała w górę cztery litery dociskały jeszcze mocniej do powierzchni siodełka. Poza tym przed nami długi, dosyć stromy podjazd.
Szukamy ostrego dyżuru. Dobrze, że X to nie wiocha zabita dechami, ale za to tamtejsi policjanci...
- Chcieliśmy się dowiedzieć jak trafić do szpitala?
- A co się stało?
- Noga mnie strasznie boli, nie mogę jechać, ledwo idę.
- Ale czego pani ode mnie oczekuje? Ja nic nie mam przy sobie...
- Jak trafić do szpitala...?
- To musi Pani po karetkę dzwonić, ja nie mogę Pani pomóc.
- Chcieliśmy się dowiedzieć jak mamy DOJŚĆ do szpitala.
Mniej więcej tak wyglądał dialog. Otrzymaliśmy wskazówkę jakże zawiłą: "Cały czas prosto i po prawej stronie będzie". A można było tak od razu.
Pokonujemy stromy podjazd pieszo. Takiego chodnika jeszcze w życiu nie spotkałam- dziura na dziurze. Z obawy przed skręceniem kostki, klnąc jak szewc (to się Krzychu nasłuchał) schodzę na ulicę z kostki brukowej. Na szczycie wzniesienia szpital.
Prześwietlenie nic nie wykazało, ale zrobili tak pro forma. W oczekiwaniu na wyniki dopada złość. Wściekłość, że taki kawał przejechałam i nad Bałtyk nie dojadę. Łzy w oczach spowodowane bezsilnością. Nienawiść w stosunku do własnej nogi.
Przychodzi lekarz. Opowiadam skąd się tu wzięłam i co mi dolega.
- Dużo podjazdów było?
- Na miękkich czy na twardych przełożeniach pani jechała?
- Rama dobrze dobrana?
- A może bloki w butach źle ustawione, pokazać.
- Ile km pani jeździła dziennie przed wyprawą?
Widać trafił swój na swego.
- Zastrzyk z Ketonalu domięśniowo.
Na pytanie co teraz zamierzamy odpowiadam, że chyba gdzieś nocleg znajdziemy, a rano podjedziemy do miejscowości gdzie jest dworzec PKP.
- A namiot macie?
- Mamy.
- A jakby się rozłożyli na tym lądowisku dla helikopterów?
- ale my nie mamy klucza do tamtego wyjścia...
- A ten cieć z portierni nie ma? Może on ma, trzeba się go spytać.
Wychodzę do Krzyśka, który czeka (śpi) pod szpitalem. Przedstawiam ofertę. W zasadzie kiedy otrzymałam zastrzyk z Ketonalu miałam nadzieję odczekać aż zacznie działać i chciałam jechać dalej. Nie chciałam spać. Plany jednak pokrzyżował lekarz i pielęgniarka, którzy wylecieli do nas z ofertą.
-Mamy wolną tu na dole jedną salę, może chcecie się tam przespać, z rowerami wejdziecie i rano dojedziecie do dworca. Po co macie teraz po nocy gdzieś się szwendać...
Patrzę na Krzyśka.
-Dobra.
I tak wylądowaliśmy w szpitalu na perypetiach.
Takiego apartamentu się nie spodziewałam. I to z możliwością skorzystania z prysznica! Nie odmówiłam. Ketonal powoli uśmierzał ból.
342 km. 24 godziny od startu. 42 godziny bez snu.
Przed odpłynięciem w szpitalnych łózkach na całe 3 godziny chwila rozmowy i momentalny zgon.
Pobudka i "ucieczka" przed siostrą oddziałową- w następnym wpisie :)
Po flagi i adapter.
Czwartek, 12 lipca 2012 | dodano:18.07.2012
Km: | 37.26 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:45 | km/h: | 21.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Wybrać się na zakupy bez portfela... I to tuz przed pracą kiedy czas wyliczony niemal co do minuty! Na wyprawę na gwałt zakupić musiałam przejściówkę do rowerowej ładowarki z 2 mm ma micro USB i flagi Wrocławia. Z Piotra Skargi mocno pocisnęłam na Powstańców Śląskich do mamy po pożyczkę, ponownie na Piotra Skargi, potem na Podwale po przejściówkę i do pracy GAZUUU!
Nigdzie się nie spóźniłam, wszystko kupiłam. 6 godzin w robocie przede mną, pakowanie, zamiast snu- mocna kawa i... Największe rowerowe wyzwanie w życiu! Ale o tym w następnym wpisie...
Na zakąskę- w pełni wyposażony, przygotowany do Drogi Trek. Licznik i dzwonek się nie zmieścił.
Nigdzie się nie spóźniłam, wszystko kupiłam. 6 godzin w robocie przede mną, pakowanie, zamiast snu- mocna kawa i... Największe rowerowe wyzwanie w życiu! Ale o tym w następnym wpisie...
Na zakąskę- w pełni wyposażony, przygotowany do Drogi Trek. Licznik i dzwonek się nie zmieścił.

Praca- FC
Środa, 11 lipca 2012 | dodano:18.07.2012
Km: | 30.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:44 | km/h: | 17.83 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Praca- Białowieska
Wtorek, 10 lipca 2012 | dodano:18.07.2012
Km: | 27.52 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:11 | km/h: | 23.26 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Praca
Poniedziałek, 9 lipca 2012 | dodano:18.07.2012
Km: | 30.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:17 | km/h: | 23.92 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Prawie 0.5 kg czekolady czyli dieta cud :)
Niedziela, 8 lipca 2012 | dodano:09.07.2012
Km: | 9.19 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:24 | km/h: | 22.97 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Więcej dziś wybiegałam niż wyjeździłam. A było to tak...
Rano wybrałam się na młynowy bazar- tak z ciekawości popatrzeć co tam jest. Skończyło się na zakupie scyzoryka, noża, nożo-łyżko-widelca i gazów pieprzowych. Teraz czuję się bezpiecznie :P
A z tą czekolada to było tak, że są takie dobre niemieckie RUMOWE po 200 g. Kupiłam więc dwie- jedną, żeby była na wszelki wypadek, drugą, żeby zjeść. KAWAŁEK. I tak sobie jadłam ten kawałek za kawałkiem... Jakoś tak wyszło, że się skończyły. OBYDWIE. Jak widać "wszelki wypadek" był właśnie dzisiaj.
Pytanie co z tą dietą. Ano jest! Wieczorem wyszłam pobiegać "Chociaż te 5 km". Skończyło się na 15- prawie jedna tabliczka spalona. Jakby dołożyć te 9 -.- km z Trekiem to naprawdę spalona :)
Drastyczne diety jednak w moim przypadku nie wyjdą- przy małej podaży węglowodanów i kalorii po prostu nie mam energii, nie mam siły- najchętniej bym leżała. Nie wspominając o jakości prowadzonych zajęć.
To ja już wolę się nawpieprzać słodkiego, a potem to wybiegać i wyjeździć. Przynajmniej szczęście mnie nie opuszcza :D
A może zacząć robić karierę jako twarz okładek płyt disco polo? Coś w tym jest patrząc na to foto moto :D Tak się czułam po tej solidnej porcji czekolady. BAJECZNIE :P
Rano wybrałam się na młynowy bazar- tak z ciekawości popatrzeć co tam jest. Skończyło się na zakupie scyzoryka, noża, nożo-łyżko-widelca i gazów pieprzowych. Teraz czuję się bezpiecznie :P
A z tą czekolada to było tak, że są takie dobre niemieckie RUMOWE po 200 g. Kupiłam więc dwie- jedną, żeby była na wszelki wypadek, drugą, żeby zjeść. KAWAŁEK. I tak sobie jadłam ten kawałek za kawałkiem... Jakoś tak wyszło, że się skończyły. OBYDWIE. Jak widać "wszelki wypadek" był właśnie dzisiaj.
Pytanie co z tą dietą. Ano jest! Wieczorem wyszłam pobiegać "Chociaż te 5 km". Skończyło się na 15- prawie jedna tabliczka spalona. Jakby dołożyć te 9 -.- km z Trekiem to naprawdę spalona :)
Drastyczne diety jednak w moim przypadku nie wyjdą- przy małej podaży węglowodanów i kalorii po prostu nie mam energii, nie mam siły- najchętniej bym leżała. Nie wspominając o jakości prowadzonych zajęć.
To ja już wolę się nawpieprzać słodkiego, a potem to wybiegać i wyjeździć. Przynajmniej szczęście mnie nie opuszcza :D
A może zacząć robić karierę jako twarz okładek płyt disco polo? Coś w tym jest patrząc na to foto moto :D Tak się czułam po tej solidnej porcji czekolady. BAJECZNIE :P

Egzamin z Cuban Salsa Fit
Sobota, 7 lipca 2012 | dodano:09.07.2012
Km: | 22.18 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:57 | km/h: | 23.35 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Oczywiście, ze zdany- to była tylko formalność :) Od 12.00 do 18.00, 4 godziny tańca.
Praca.
Piątek, 6 lipca 2012 | dodano:09.07.2012
Km: | 34.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:30 | km/h: | 22.67 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Rekoooord!
Czwartek, 5 lipca 2012 | dodano:06.07.2012Kategoria Praca
Km: | 31.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:10 | km/h: | 26.57 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
W końcu się udało dojechać do pracy ze średnią 30 km/h!
Trasa: Psie Pole- Nowy Dwór
15 km- równe 30 minut. Podjazd na Gądowiankę z tętnem 185, zjazd z Gądowianki:
10 sekund,
9,
8,
7...
Na Endomondo 14.90 km,
14.92,
14.94...
15 km!
Patrzę na czas- 30 minut.
W końcu!
Już parę razy próbowałam, ale zawsze kończyło się na średniej 28, 29 km/h. To teraz już mogę sobie odpuścić.
Dzisiaj (6.07) post ścisły- stojąca w miejscu waga (i obwody) mnie irytują, wkroczyłam więc na wojenną ścieżkę z własnym organizmem. Zobaczymy kto kogo szybciej wykończy dzisiaj. Czy ja jego czy on mnie.
Póki co była kawa, było 6 km biegania ze średnią HR 157, 5:43/km.
Wody, wody, jeszcze raz DUŻO wody!
Trasa: Psie Pole- Nowy Dwór
15 km- równe 30 minut. Podjazd na Gądowiankę z tętnem 185, zjazd z Gądowianki:
10 sekund,
9,
8,
7...
Na Endomondo 14.90 km,
14.92,
14.94...
15 km!
Patrzę na czas- 30 minut.
W końcu!
Już parę razy próbowałam, ale zawsze kończyło się na średniej 28, 29 km/h. To teraz już mogę sobie odpuścić.
Dzisiaj (6.07) post ścisły- stojąca w miejscu waga (i obwody) mnie irytują, wkroczyłam więc na wojenną ścieżkę z własnym organizmem. Zobaczymy kto kogo szybciej wykończy dzisiaj. Czy ja jego czy on mnie.
Póki co była kawa, było 6 km biegania ze średnią HR 157, 5:43/km.
Wody, wody, jeszcze raz DUŻO wody!