Mont Blanc
Czwartek, 3 października 2013 | dodano:04.10.2013
Km: | 0.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
Z góry przepraszam za wszystkie błędy, literówki, brak przecinków i co tam się jeszcze trafi godnego polonistycznego potępienia.
Dwa tygodnie urlopu zobowiązywały do zrobienia czegoś konkretnego. Po pierwszotygodniowym niedosycie rowerowym, gdzie permanentnie przez 3 dni padał, rosił, dżżył, lał, zacinał, siąpił i parował deszcz, skutecznie uniemożliwiając urzeczywistnienie marzeń o totalnie rowerowej Ukrainie, w drugim tygodniu padł wybór na Alpy. A jak już dymać ponad 1000 kilometrów to nie po to, żeby zjeść ciastko, a napchać się tortem i jeszcze na końcu oblizać palce! MB zresztą był na liście rzeczy do wykonania w 2013 roku.
Wyruszamy koło 11.00 rano (ok, "rano"), obierając kierunek na południową Francję. W Chamonix meldujemy się około 1.00 w nocy. Tam na 5 godzin rozkładamy karmiaty przy postoju dla samochodów. Dosyć dużo ich było, wybraliśmy ten najbardziej kameralny.
Rano transport do Les Houches pakowanie, wyrzucanie zbędnych do przeżycia rzeczy, plecak na plecy i... Kolana się uginają pode mną. Pięćdziesięcio litrowa Tatonka po analizie Tomka zyskuje status "zbyt dużego plecaka do takiej małej Magdy". W każdym razie w reklamówki przecież się nie przepakuję...
Pierwsze metry leśną dróżką i schowane za francuskimi chmurami francuskie słońce rozgrzewają na tyle, że wędrujemy w koszulkach z krótkim rękawem.
W połowie drogi wzdłuż tramwaju wożącego "bogatych", mniej ambitnych lub zmęczonych turystów, Tomek przejmuje ode mnie linę. 2 kg z pleców ściągnięte, ale 16 euro (x2), które mogliśmy wydać na tramwaj i tak nam ciąży w kieszeniach, dlatego tempo wzrasta nieznacznie. Kamyczki wysypane wzdłuż torów szybko męczą nogi. Bardzo dobrym rozwiązaniem było wzięcie dwóch par butów - pierwszą, trekingową część góry pokonujemy w niskich butach z bardziej elastyczną podeszwą, które planujemy zostawić wyżej gdzieś pod kamieniem.
Tunel...
... omijamy bokiem.
Na ostatniej stacji tramwaju napełniamy płuca alpejskim powietrzem, polską czekoladą i ruszamy zadeptywać francuskie piargi.
Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.). Na sam wierzchołek można wjechać kolejką.
Aiguille du Midi z bliska (źródło)
MB zbiera żniwo.
Koło 19.00 docieramy do miejsca pierwszego biwaku.
Naszym oczom ukazuje się pole śnieżne, schronisko Tête Rousse (3167 m n.p.m.), a zza białej muldy ktoś do nas krzyczy i macha. Piątka znajomych, podchodząca osobno zdążyła już rozłożyć namioty i zjeść.
Całej wędrówce towarzyszy nam co jakiś czas warkot helikoptera, trensportującego wielkie wory ze schorniska.
Podziwiamy zachód słońca:
Tomek stawia swój ultra lekki namiot (1 kg), który nie posiada stelaża i montuje się go na kijkjach trekingowych. Popadam w lekką, kobiecą histerię, gdy okazuje się, że owy namiocik jest całkiem nowy i nietestowany. A miał być sprawdzony! Pierwszy raz w tak wysokich górach, a mam tylko namiocik jednowarstwowy o wątpliwej konstrukcji.
"Taki namiot wziąłeś? To rozkładaj! Mówiłeś, że w nim spałeś. Ja nie wiem jak go rozłożyć, jakbym miała swój to bym wiedziała. I jak w ogóle mogłeś wziąć coś takiego bez tropiku, widzisz jakie tu wszyscy mają namioty porządne? A jak będzie w nocy wiać? Wiesz dobrze, że pierwszy raz jestem w górach, a Ty bierzesz taką atrapę. Nie ma przedsionka, co z plecakami? Ja na pewno swojego na zewnątrz nie zostawię, Twój może leżeć, mój ma być w namiocie. Przecież to nie jest namiot na takie góry, następnym razem bierzemy mój!"
Namiot stanął. Topimy śnieg, żeby była woda do picia, nie gotujemy już ciepłego posiłku. Suchy makaron z zupki chińskiej z parówkami służy nam za kolację.
Tuż przed wyjazdem zaopatrzyłam się w puchowy śpiwór z komfortem termicznym do -18 stopni. W nocy jest mi w nim nawet za gorąco, ale jak zawsze był problem z zagrzaniem stóp. W syntetycznym Volvenie ciężko by było przetrwać.
Ze snu wybudza nas szargający namiotem wiatr. Nie jest silny, ale nasza płachta zaczepiona o kijki nie jest dobrze naciągnięta i każdy podmuch jest dosyć głośny. Tomek mnie zapewnia, że namiot przetrwa. I fakt faktem - obudziliśmy się rano, namiot wciąż był nad nami. Ale za to śpiwór wilgotny. Cała para, która osadziła się na ściankach namiotu, pod wpływem podmuchów została zrzucona nas nas.
Obok nas spała jeszcze czwórka młodych Polaków, któzy też za cel obrali sobie MB.
Wyruszają pierwsi. Zdjęcie z widokiem na tzw. Żleb Śmierci (Grand Couloir).
"Żleb, który trzeba przetrawersować wchodząc na Mont Blanc drogą normalną. Położony jest on pomiędzy schroniskiem Refuge de Tete Rousse a Refuge du Gouter.
Jego zła opinia bierze się z niebezpieczeństw powodowanych przez spadające z góry kamienie i bloki skalne. Najczęściej wytapiane są one z lodu przez słońce, bądź strącane przypadkowo przez znajdujących się powyżej wspinaczy.
Długość trawersu wynosi około 50 metrów, w żlebie znajduje się stalowa lina, która ma na celu podniesienie bezpieczeństwa. Jest ona jednak powieszona zbyt wysoko i wielu wspinaczy rezygnuje z wpięcia się do niej.
W trakcie pokonywania kuluaru zdarzało się wiele wypadków. Jest to potencjalnie jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na drodze normalnej prowadzącej na Mont Blanc." (źródło)
Jest to pozioma linia mniej więcej na środku zdjęcia.
Do kolejnego schorniska Goûter (3835 m n.p.m.) należy pokonać łatwą drogę wspinaczkową. Pogoda dopisuje, umożliwiając podziwianie widoków i lawin kamiennych.
W lewym, górnym rogu białego pola śnieżnego znajdowało się nasze obozowisko. Za nami wyrusza czwórka pozostałych znajomych, piąty jest już dużo wyżej.
Miejscami droga ubezpieczona jest ferratami.
Pod koniec wspinaczki, po pokonaniu ok. 600 metrów zaczynam mieć pierwsze objawy przebywania na dużej wysokości. Mdłości. Z ulgą dochodzimy do starego schroniska.
Do pokonania zostaje jeszcze kilka kroków, aby dostać się do tego czynnego:
Kompletnie nie mam apetytu. Sił również. Na myśl o zupce chińskiej, czekoladzie czy Snikersie robi mi się niedobrze. Jedyne na co mam ochotę po chwili odpoczynku przy stole to puszka Coca Coli. Odrdzewiacz podnosi mi poziom cukru, po kilkunastu minutach wraca chęć na jedzenie. Planując dostać się jeszcze tego samego dnia jeszcze wyżej do schronu Vallot (4 362 m n.p.m.), zażywam dwie tabletki Diuramidu, co było błędem, bo mocno zaczęło mnie boleć podbrzusze.
Wrzątek: 1 litr 3 euro, litr herbaty: 6 euro, Cola 0,33 l: 5 euro, spaghetti: 12 euro, nocleg 60-90 euro. Jako "ubodzy" polacy (przekładając te ceny na złotówki i porównując do polskich pensji naprawdę można się poczuć biednie) bazujemy na herbacie, wrzątku i zupkach chińskich. Tomek oszczedzając wodę, chcąc zwiększyć podaż kalorii w jednym posiłku, dodaje do zupki kaszkę... A ja odwracam głowę ze wstrętem (po zrobieniu zdjęcia!).
Cztery osoby zostają na noc w schronisku, ja z Tomkiem plus kolega decydujemy się jeszcze tego samego dnia dojść do Vallota. Ze względu na spacer po lodowcu wiążemy się liną.
To było straszne... Prócz bóla podbrzusza i (z racji wysokości) wysokiego tętna oraz sporej zadyszki, ponownie ze zwiększoną siłą pojawiają się nudności i ból głowy w okolicy potylicy. Pięć kroków, przerwa.
"Nie mogę, niedobrze mi, zaraz dostanę torsji!" (trochę inaczej nazwałam tę czynność w tamtym momencie ;))
400 metrów w górę jęczałam i spowalniałam chłopaków. Było mi już obojętne czy wejdę na szczyt czy nie. Chciałam tylko, żeby mi przeszło. Uczucie, jakby wchodzić z 39 stopniową gorączką na Śnieżkę. I do tego serce bije jak szalone.
Po dwóch godzinach jęków, męk, i dreptania, naszym oczom ukazuje się Vallot (widoczny pomiędzy dwoma nieośnieżonymi skałami).
Nie cieszę się, bo nie mam sił. Marzę tylko o tym, żeby być już w schronie, wejść do śpiwora i "dajcie mi wszyscy święty spokój!".
W schronie nocuje również czwórka wcześniej poznanych Polaków.
Dzień drugi za nami. Olewam (zapewne) przepiękny zachód słońca, w pozycji poziomej czuję ulgę. Sen był długi i spokojny, bardzo wczesnym rankiem przerwany przez odgłosy raków alpinistów, zaglądających do schronu w drodze na szczyt.
Mdłości, bół głowy i podbrzusza minęły całkowicie. Albo to zasługa Diuramidu, albo aklimatyzacji.
Do ataku jesteśmy gotowi koło ósmej. Zbyt późno, by raczyć się widokami. Zapowiadane pogorszenie pogody już powoli dawało się we znaki. Wierzchołek i okolice schornu całe w chmurach. Wietrznie.
Godzina, może nawet pół wcześniej i coś byśmy ze szczytu zobaczyli a tak...
4 810 m n.p.m.! Na szczycie stanęli wszyscy z naszej ekipy - 7 osób.
Z radości nie skaczę, nie czuję się najlepiej - nie tylko ja. Pogoda się pogarszała, trzeba było jak najszybciej kierować się na dół. Szybka fota i powrót. W schronie bez odpoczynku (o którym marzyłam) zarządzenie ewakuacji. Przy takim "mleku" i powiewach wiatru momentami w odnalezieniu ścieżki ratowały nas żółte plamy na śniegu ;) Gdyby zaczął padać śnieg, byłoby BARDZO nieciekawie.
Im bliżej schroniska na 3800, tym pogoda była lepsza.
Spacer granią przy powiewach wiatru. Milutko!
W schronisku około godziny odpoczynku, tam rozdzielamy się z pozostałą ekipą. Zejście do miejsca biwaku odcinkiem wspinaczkowym urozmaica nam momentami malutki grad, śnieg, a potem deszcz. Plan był taki, aby jeszcze tego samego dnia po zdobyciu szczytu zejść do samego auta. Fizycznie okazało się to niemozliwe. Stopy były wykończone od schodzenia w rakach, później po kamienistych piargach. Gwoździem do trumny było zejście wzdłuż torów tramwaju po kamykach. Uciekające z pod stóp, nieprzyjemnie je masowały. Do tego po kilkanaście kilo na plecach. Na tym przedostatnim, krótkim odcinku stajemy około pięć razy. Zużycie materiału nożnego było tak dotkliwe, że położyłabym się w dowolnym miejscu przy torach i poszła spać. I pewnie byśmy to uczynili, wszak otaczał nas już las, gdyby nie fakt, że... Nie mieliśmy wody. Nic, w czym można zmoczyć usta. A pragnienie było duże. Nie pozostało nam nic innego, jak dojść torami do pierwszej stacji kolejki, od której szliśmy. Tam Tomek z pobliskiego domostwa przynosi trochę wody w butelce. Byle ściągnąć buty i spać!
Rano w miarę wypoczęci możemy dokończyć zejście. Zostały nam łąki i leśne ścieżki.
Słońce wygląda zza chmur. Ciepło przyjemnie nas otula. Niestety na odcinek, który powinniśmy pokonać w godzinę, poświęcamy ponad dwie. Lewe kolano przy schodzeniu nieprzyjemnie przeskakiwało. Za dużo i za długo przyjmowało wczoraj obciążenie. I tak dreptam jak powsinoga z wyprostowaną lewą...
I ta ulga, kiedy w końcu się usiadło w aucie!!!!
Chamonix:
Podsumowując:
Sprzęt: czekany, raki, lina, namiot (atrapa namiotu ;)), kask. Mata samopompująca, choć pół kilo cięższa od karimaty dostarczyła dużej dawki komfortu.
Dzień pierwszy: przyjazd, nocleg "gdzieś tam"
Dzień drugi: podejście z Les Houches (~1000 m n.p.m.) do schroniska Tête Rousse (3167 m n.p.m.), nocleg w namiocie
Dzień trzeci: Podejście z Tête Rousse (3167 m n.p.m.) do schronu Vallot (4362 m n.p.m.)
Dzień czwarty: atak szczytowy (4810 m n.p.m.), zejście na wysokość 1794 m n.p.m.
Dzień piąty: zejście z 1794 m do Les Houches (~1000 m n.p.m.), powrót
Nie była to wyprawa jak tygodniowy pobyt w zimowych warunkach podczas zdobywania Hiszpańskiego szczytu Mulhacen. Nie było czasu na odpoczynek. Nie było sił na żarty. Na każde pytanie "jak było?" odpowiadam: okropnie. Duże tempo, a przede wszystkim objawy choroby wysokościowej dały mocno w kość. W pewnym momencie nawet chciałam zrezygnować ze zdobycia MB. Hmialaistką nie zostanę, o nie! :) To nie był relaks, to nie był odpoczynek. To była wyprawa po to, żeby coś osiągnąć.
Bardzo ciekawe doświadczenie. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy mają "wkrętkę" na siedmio- i ośmiotysięczniki. Żeby niekiedy siedzieć dwa - trzy dni w bazie i wymiotować. Czekać na pełną aklimatyzację. Dla mnie to było coś, czego doświadczyłam po raz pierwszy w życiu. Nigdy jeszcze w ten sposób mój organizm się nie zachowywał. I zarzekam się: nigdy więcej nie wejdę wyżej! No, może jeszcze Kilimandżaro... (:
Fragmenty drogi wspinaczkowej, lawina kamienna i schron Vallot:
.
Dwa tygodnie urlopu zobowiązywały do zrobienia czegoś konkretnego. Po pierwszotygodniowym niedosycie rowerowym, gdzie permanentnie przez 3 dni padał, rosił, dżżył, lał, zacinał, siąpił i parował deszcz, skutecznie uniemożliwiając urzeczywistnienie marzeń o totalnie rowerowej Ukrainie, w drugim tygodniu padł wybór na Alpy. A jak już dymać ponad 1000 kilometrów to nie po to, żeby zjeść ciastko, a napchać się tortem i jeszcze na końcu oblizać palce! MB zresztą był na liście rzeczy do wykonania w 2013 roku.
Wyruszamy koło 11.00 rano (ok, "rano"), obierając kierunek na południową Francję. W Chamonix meldujemy się około 1.00 w nocy. Tam na 5 godzin rozkładamy karmiaty przy postoju dla samochodów. Dosyć dużo ich było, wybraliśmy ten najbardziej kameralny.
Rano transport do Les Houches pakowanie, wyrzucanie zbędnych do przeżycia rzeczy, plecak na plecy i... Kolana się uginają pode mną. Pięćdziesięcio litrowa Tatonka po analizie Tomka zyskuje status "zbyt dużego plecaka do takiej małej Magdy". W każdym razie w reklamówki przecież się nie przepakuję...
Pierwsze metry leśną dróżką i schowane za francuskimi chmurami francuskie słońce rozgrzewają na tyle, że wędrujemy w koszulkach z krótkim rękawem.
W połowie drogi wzdłuż tramwaju wożącego "bogatych", mniej ambitnych lub zmęczonych turystów, Tomek przejmuje ode mnie linę. 2 kg z pleców ściągnięte, ale 16 euro (x2), które mogliśmy wydać na tramwaj i tak nam ciąży w kieszeniach, dlatego tempo wzrasta nieznacznie. Kamyczki wysypane wzdłuż torów szybko męczą nogi. Bardzo dobrym rozwiązaniem było wzięcie dwóch par butów - pierwszą, trekingową część góry pokonujemy w niskich butach z bardziej elastyczną podeszwą, które planujemy zostawić wyżej gdzieś pod kamieniem.
Tunel...
... omijamy bokiem.
Na ostatniej stacji tramwaju napełniamy płuca alpejskim powietrzem, polską czekoladą i ruszamy zadeptywać francuskie piargi.
Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.). Na sam wierzchołek można wjechać kolejką.
Aiguille du Midi z bliska (źródło)
MB zbiera żniwo.
Koło 19.00 docieramy do miejsca pierwszego biwaku.
Naszym oczom ukazuje się pole śnieżne, schronisko Tête Rousse (3167 m n.p.m.), a zza białej muldy ktoś do nas krzyczy i macha. Piątka znajomych, podchodząca osobno zdążyła już rozłożyć namioty i zjeść.
Całej wędrówce towarzyszy nam co jakiś czas warkot helikoptera, trensportującego wielkie wory ze schorniska.
Podziwiamy zachód słońca:
Tomek stawia swój ultra lekki namiot (1 kg), który nie posiada stelaża i montuje się go na kijkjach trekingowych. Popadam w lekką, kobiecą histerię, gdy okazuje się, że owy namiocik jest całkiem nowy i nietestowany. A miał być sprawdzony! Pierwszy raz w tak wysokich górach, a mam tylko namiocik jednowarstwowy o wątpliwej konstrukcji.
"Taki namiot wziąłeś? To rozkładaj! Mówiłeś, że w nim spałeś. Ja nie wiem jak go rozłożyć, jakbym miała swój to bym wiedziała. I jak w ogóle mogłeś wziąć coś takiego bez tropiku, widzisz jakie tu wszyscy mają namioty porządne? A jak będzie w nocy wiać? Wiesz dobrze, że pierwszy raz jestem w górach, a Ty bierzesz taką atrapę. Nie ma przedsionka, co z plecakami? Ja na pewno swojego na zewnątrz nie zostawię, Twój może leżeć, mój ma być w namiocie. Przecież to nie jest namiot na takie góry, następnym razem bierzemy mój!"
Namiot stanął. Topimy śnieg, żeby była woda do picia, nie gotujemy już ciepłego posiłku. Suchy makaron z zupki chińskiej z parówkami służy nam za kolację.
Tuż przed wyjazdem zaopatrzyłam się w puchowy śpiwór z komfortem termicznym do -18 stopni. W nocy jest mi w nim nawet za gorąco, ale jak zawsze był problem z zagrzaniem stóp. W syntetycznym Volvenie ciężko by było przetrwać.
Ze snu wybudza nas szargający namiotem wiatr. Nie jest silny, ale nasza płachta zaczepiona o kijki nie jest dobrze naciągnięta i każdy podmuch jest dosyć głośny. Tomek mnie zapewnia, że namiot przetrwa. I fakt faktem - obudziliśmy się rano, namiot wciąż był nad nami. Ale za to śpiwór wilgotny. Cała para, która osadziła się na ściankach namiotu, pod wpływem podmuchów została zrzucona nas nas.
Obok nas spała jeszcze czwórka młodych Polaków, któzy też za cel obrali sobie MB.
Wyruszają pierwsi. Zdjęcie z widokiem na tzw. Żleb Śmierci (Grand Couloir).
"Żleb, który trzeba przetrawersować wchodząc na Mont Blanc drogą normalną. Położony jest on pomiędzy schroniskiem Refuge de Tete Rousse a Refuge du Gouter.
Jego zła opinia bierze się z niebezpieczeństw powodowanych przez spadające z góry kamienie i bloki skalne. Najczęściej wytapiane są one z lodu przez słońce, bądź strącane przypadkowo przez znajdujących się powyżej wspinaczy.
Długość trawersu wynosi około 50 metrów, w żlebie znajduje się stalowa lina, która ma na celu podniesienie bezpieczeństwa. Jest ona jednak powieszona zbyt wysoko i wielu wspinaczy rezygnuje z wpięcia się do niej.
W trakcie pokonywania kuluaru zdarzało się wiele wypadków. Jest to potencjalnie jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na drodze normalnej prowadzącej na Mont Blanc." (źródło)
Jest to pozioma linia mniej więcej na środku zdjęcia.
Do kolejnego schorniska Goûter (3835 m n.p.m.) należy pokonać łatwą drogę wspinaczkową. Pogoda dopisuje, umożliwiając podziwianie widoków i lawin kamiennych.
W lewym, górnym rogu białego pola śnieżnego znajdowało się nasze obozowisko. Za nami wyrusza czwórka pozostałych znajomych, piąty jest już dużo wyżej.
Miejscami droga ubezpieczona jest ferratami.
Pod koniec wspinaczki, po pokonaniu ok. 600 metrów zaczynam mieć pierwsze objawy przebywania na dużej wysokości. Mdłości. Z ulgą dochodzimy do starego schroniska.
Do pokonania zostaje jeszcze kilka kroków, aby dostać się do tego czynnego:
Kompletnie nie mam apetytu. Sił również. Na myśl o zupce chińskiej, czekoladzie czy Snikersie robi mi się niedobrze. Jedyne na co mam ochotę po chwili odpoczynku przy stole to puszka Coca Coli. Odrdzewiacz podnosi mi poziom cukru, po kilkunastu minutach wraca chęć na jedzenie. Planując dostać się jeszcze tego samego dnia jeszcze wyżej do schronu Vallot (4 362 m n.p.m.), zażywam dwie tabletki Diuramidu, co było błędem, bo mocno zaczęło mnie boleć podbrzusze.
Wrzątek: 1 litr 3 euro, litr herbaty: 6 euro, Cola 0,33 l: 5 euro, spaghetti: 12 euro, nocleg 60-90 euro. Jako "ubodzy" polacy (przekładając te ceny na złotówki i porównując do polskich pensji naprawdę można się poczuć biednie) bazujemy na herbacie, wrzątku i zupkach chińskich. Tomek oszczedzając wodę, chcąc zwiększyć podaż kalorii w jednym posiłku, dodaje do zupki kaszkę... A ja odwracam głowę ze wstrętem (po zrobieniu zdjęcia!).
Cztery osoby zostają na noc w schronisku, ja z Tomkiem plus kolega decydujemy się jeszcze tego samego dnia dojść do Vallota. Ze względu na spacer po lodowcu wiążemy się liną.
To było straszne... Prócz bóla podbrzusza i (z racji wysokości) wysokiego tętna oraz sporej zadyszki, ponownie ze zwiększoną siłą pojawiają się nudności i ból głowy w okolicy potylicy. Pięć kroków, przerwa.
"Nie mogę, niedobrze mi, zaraz dostanę torsji!" (trochę inaczej nazwałam tę czynność w tamtym momencie ;))
400 metrów w górę jęczałam i spowalniałam chłopaków. Było mi już obojętne czy wejdę na szczyt czy nie. Chciałam tylko, żeby mi przeszło. Uczucie, jakby wchodzić z 39 stopniową gorączką na Śnieżkę. I do tego serce bije jak szalone.
Po dwóch godzinach jęków, męk, i dreptania, naszym oczom ukazuje się Vallot (widoczny pomiędzy dwoma nieośnieżonymi skałami).
Nie cieszę się, bo nie mam sił. Marzę tylko o tym, żeby być już w schronie, wejść do śpiwora i "dajcie mi wszyscy święty spokój!".
W schronie nocuje również czwórka wcześniej poznanych Polaków.
Dzień drugi za nami. Olewam (zapewne) przepiękny zachód słońca, w pozycji poziomej czuję ulgę. Sen był długi i spokojny, bardzo wczesnym rankiem przerwany przez odgłosy raków alpinistów, zaglądających do schronu w drodze na szczyt.
Mdłości, bół głowy i podbrzusza minęły całkowicie. Albo to zasługa Diuramidu, albo aklimatyzacji.
Do ataku jesteśmy gotowi koło ósmej. Zbyt późno, by raczyć się widokami. Zapowiadane pogorszenie pogody już powoli dawało się we znaki. Wierzchołek i okolice schornu całe w chmurach. Wietrznie.
Godzina, może nawet pół wcześniej i coś byśmy ze szczytu zobaczyli a tak...
4 810 m n.p.m.! Na szczycie stanęli wszyscy z naszej ekipy - 7 osób.
Na dachu Europy© maratonka
Z radości nie skaczę, nie czuję się najlepiej - nie tylko ja. Pogoda się pogarszała, trzeba było jak najszybciej kierować się na dół. Szybka fota i powrót. W schronie bez odpoczynku (o którym marzyłam) zarządzenie ewakuacji. Przy takim "mleku" i powiewach wiatru momentami w odnalezieniu ścieżki ratowały nas żółte plamy na śniegu ;) Gdyby zaczął padać śnieg, byłoby BARDZO nieciekawie.
Im bliżej schroniska na 3800, tym pogoda była lepsza.
Spacer granią przy powiewach wiatru. Milutko!
W schronisku około godziny odpoczynku, tam rozdzielamy się z pozostałą ekipą. Zejście do miejsca biwaku odcinkiem wspinaczkowym urozmaica nam momentami malutki grad, śnieg, a potem deszcz. Plan był taki, aby jeszcze tego samego dnia po zdobyciu szczytu zejść do samego auta. Fizycznie okazało się to niemozliwe. Stopy były wykończone od schodzenia w rakach, później po kamienistych piargach. Gwoździem do trumny było zejście wzdłuż torów tramwaju po kamykach. Uciekające z pod stóp, nieprzyjemnie je masowały. Do tego po kilkanaście kilo na plecach. Na tym przedostatnim, krótkim odcinku stajemy około pięć razy. Zużycie materiału nożnego było tak dotkliwe, że położyłabym się w dowolnym miejscu przy torach i poszła spać. I pewnie byśmy to uczynili, wszak otaczał nas już las, gdyby nie fakt, że... Nie mieliśmy wody. Nic, w czym można zmoczyć usta. A pragnienie było duże. Nie pozostało nam nic innego, jak dojść torami do pierwszej stacji kolejki, od której szliśmy. Tam Tomek z pobliskiego domostwa przynosi trochę wody w butelce. Byle ściągnąć buty i spać!
Rano w miarę wypoczęci możemy dokończyć zejście. Zostały nam łąki i leśne ścieżki.
Słońce wygląda zza chmur. Ciepło przyjemnie nas otula. Niestety na odcinek, który powinniśmy pokonać w godzinę, poświęcamy ponad dwie. Lewe kolano przy schodzeniu nieprzyjemnie przeskakiwało. Za dużo i za długo przyjmowało wczoraj obciążenie. I tak dreptam jak powsinoga z wyprostowaną lewą...
I ta ulga, kiedy w końcu się usiadło w aucie!!!!
Chamonix:
Podsumowując:
Sprzęt: czekany, raki, lina, namiot (atrapa namiotu ;)), kask. Mata samopompująca, choć pół kilo cięższa od karimaty dostarczyła dużej dawki komfortu.
Dzień pierwszy: przyjazd, nocleg "gdzieś tam"
Dzień drugi: podejście z Les Houches (~1000 m n.p.m.) do schroniska Tête Rousse (3167 m n.p.m.), nocleg w namiocie
Dzień trzeci: Podejście z Tête Rousse (3167 m n.p.m.) do schronu Vallot (4362 m n.p.m.)
Dzień czwarty: atak szczytowy (4810 m n.p.m.), zejście na wysokość 1794 m n.p.m.
Dzień piąty: zejście z 1794 m do Les Houches (~1000 m n.p.m.), powrót
Nie była to wyprawa jak tygodniowy pobyt w zimowych warunkach podczas zdobywania Hiszpańskiego szczytu Mulhacen. Nie było czasu na odpoczynek. Nie było sił na żarty. Na każde pytanie "jak było?" odpowiadam: okropnie. Duże tempo, a przede wszystkim objawy choroby wysokościowej dały mocno w kość. W pewnym momencie nawet chciałam zrezygnować ze zdobycia MB. Hmialaistką nie zostanę, o nie! :) To nie był relaks, to nie był odpoczynek. To była wyprawa po to, żeby coś osiągnąć.
Bardzo ciekawe doświadczenie. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy mają "wkrętkę" na siedmio- i ośmiotysięczniki. Żeby niekiedy siedzieć dwa - trzy dni w bazie i wymiotować. Czekać na pełną aklimatyzację. Dla mnie to było coś, czego doświadczyłam po raz pierwszy w życiu. Nigdy jeszcze w ten sposób mój organizm się nie zachowywał. I zarzekam się: nigdy więcej nie wejdę wyżej! No, może jeszcze Kilimandżaro... (:
Fragmenty drogi wspinaczkowej, lawina kamienna i schron Vallot:
.
komentarze
Wielkie gratulacje, piękna wyprawa, taki cel robi duże wrażenie, a ze względu na wysokość to spore wyzwanie dla ludzi co nie są "zawodowymi" wspinaczami. Dopóki się nie zmierzymy z taką wysokością, nie sposób powiedzieć jak nasz organizm na to zareaguje, osoba potencjalnie mocna na dole - u góry może sobie radzić gorzej i vice versa.
wilk - 16:24 niedziela, 3 listopada 2013 | linkuj
Duże Gratki !
Do tej pory myślałem że aby wejść tam strasznie wysoko to trzeba być mocno zaprawionym w zdobywaniu wielotysięczników ...
Świetny i wciągający opis, chyba kiedyś się skuszę na coś podobnego :) JPbike - 17:03 wtorek, 29 października 2013 | linkuj
Do tej pory myślałem że aby wejść tam strasznie wysoko to trzeba być mocno zaprawionym w zdobywaniu wielotysięczników ...
Świetny i wciągający opis, chyba kiedyś się skuszę na coś podobnego :) JPbike - 17:03 wtorek, 29 października 2013 | linkuj
Świetna wyprawa! Super fotki zachodu słońca. Trochę zazdroszczę Ci takiego hardkorowego tripa :-) Pozdrawiam !
TomliDzons - 09:16 wtorek, 8 października 2013 | linkuj
Gratulacje! Na tyle tylko mnie stać po przeczytaniu wyczerpującego opisu ;-)
Coraz bliżej chmur! WrocNam - 04:02 sobota, 5 października 2013 | linkuj
Coraz bliżej chmur! WrocNam - 04:02 sobota, 5 października 2013 | linkuj
Fajnie, fajnie, ale Ty tam w ogóle byłaś na szczycie? ;) Bo na zdjęciu widać tylko jakąś Norweżkę z niemieckim żołnierzem...
Ciekawe, jakie teraz zajawki i cele Cię zaabsorbują, skoro gór wyższych już nie będzie a i rower odszedł na drugi plan... mors - 18:06 piątek, 4 października 2013 | linkuj
Ciekawe, jakie teraz zajawki i cele Cię zaabsorbują, skoro gór wyższych już nie będzie a i rower odszedł na drugi plan... mors - 18:06 piątek, 4 października 2013 | linkuj
piękne foty i super wyzwanie, gratuluję samozaparcia!! :)
mandraghora - 16:24 piątek, 4 października 2013 | linkuj
jest zdjęcie, które Wam robiłem, jestem na filmiku, mmmmmniam
pozdrawiam
Gość - 14:33 piątek, 4 października 2013 | linkuj
pozdrawiam
Gość - 14:33 piątek, 4 października 2013 | linkuj
Wow! Gratuluje, wspaniałe widoki, zdjęcia, świetna wyprawa. Zazdroszczę.
Jak to się ma do Orlej? (nie mówię o samej wysokości i kondycji) bo to wiadomo, że prawie 2,5 raza wyżej. Mam na myśli trudności techniczne na szlaku? Pixon - 08:47 piątek, 4 października 2013 | linkuj
Jak to się ma do Orlej? (nie mówię o samej wysokości i kondycji) bo to wiadomo, że prawie 2,5 raza wyżej. Mam na myśli trudności techniczne na szlaku? Pixon - 08:47 piątek, 4 października 2013 | linkuj
Gratulacje! Konkretny spacerek! Szkoda tylko że na MB tak biało się zrobiło.
sebekfireman - 08:11 piątek, 4 października 2013 | linkuj
Zazdroszczę widoków. I gratuluję "szczytowania" ;-)
limit - 05:46 piątek, 4 października 2013 | linkuj
Komentuj