Szczęście jest wyborem!

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Prenumeratorzy bloga

wszyscy znajomi(68)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy maratonka.bikestats.pl
wezyrStatystyki zbiorcze na stronę

linki

Gran Canaria Enduro Trip I

Piątek, 3 marca 2017 | dodano:18.03.2017
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:
Wróciłam...? Ale tylko na chwilę ;)

Niedawno przeglądałam kilka swoich wpisów. Tworząc dzisiaj relację z tego wyjazdu zastanawiam się wciąż - skąd ja kiedyś brałam czas na pisanie o nieobniżonych krawężnikach, przejażdżce po wałach czy o pieszych, stojących na DDRach? Skąd ja w ogóle brałam czas na kręcenie tylko kilometrów? Z nudów! Teraz tyle się dzieje, tyle nowych pasji się pojawiło, że zawsze w którejś dziedzinie mam niedosyt. A już na pewno doba jest za krótka na pisanie sprawozdań z każdych wyjazdów (nie tylko rowerowych), których jest sporo. Jednak po wyprawie na Kubę, z której relację napisałam chyba tylko z pierwszego dnia, postanowiłam zostawić tu ślad po cudownym wyjeździe na Gran Canari. Dla Was, dla siebie, dla znajomych. I żeby zdjęcia uporządkować.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Macie wokół siebie ludzi, którzy pchają Was do przodu, motywują i zawsze wyciągną pomocna dłoń, gdy jej potrzebujecie? Ja mam. Właśnie dzięki Marcie i Mateuszowi wylądowałam na początku marca na Gran Canari z rowerem, zamiast w Alpach z nartami ;) Decyzja była dość szybka, na dwa tygodnie przed wyjazdem dostałam od Marty informację, że lecą z Norwegii (gdzie mieszkają) na GC i czy bym się z nimi nie wybrała. Akurat w podobnym terminie były loty z Krk w dobrej cenie. Sprawdzam bilety – są. Sprawdzam kasę na koncie – jest. Wolne? Nie ma problemu. I tak w zasadzie zaraz po tym jak dowiedziałam się, że jest to wyjazd enduro, miałam już kupione bilety. Pięknie!  Do tego dołączył do nad Piotrek, więc nie byłam zmuszona do odgrywania przyzwoitki :D Ten rok zaczął się naprawdę wspaniale. I niech dalej trwa w swojej wspaniałości!



Suche fakty:
  • Zakwaterowanie: Gran Canaria, Maspalomas
  • 7 słonecznych dni (3-10.03.2017 / 2.03-9.03.2017)
  • 4 dni jazdy
  • 220 km 
  • 4 rowery
  • 1 dzień na plaży
  • 1.5 l rumu
  • niezliczona ilość CERVEZA! ;)
  • temperatury: 22-25 stopni

Trasy z podziałem na dni



Ceny:
  • noclegi ~ 150 zł/osobodoba w 4- osobowym mieszkanku z tarasem, 2 sypialnie, pokój z kuchnią, łazienka, do dyspozycji basen na terenie obiektu
  • dojazd z lotniska do Maspalomas: ~ 40 euro taxi-busem (0.5 euro/km)
  • jedzenie – ceny w sklepach podobne jak w Polsce, czasem drożej, czasem taniej
  • Bilety lotnicze ok. 500 zł
  • Transport roweru 560 zł w dwie strony

Reprezentacja Norwegii:

Mateusz (Styku) – organizator wyjazdu, fotograf, nawigator, serwisant. Straszny czyścioch, wciąż gadający o prysznicu. Enduro-ekspert.



Marta (Stykowa) - inicjatorka wyjazdu, dziewczyna fotografa, pomoc kuchenna. Najlepszy kompan do tańca i rumu.



Piotrek – szef kuchni, serwisant, debiutant w terenie. Pierwszy raz w górach, pierwszy raz na swoim nowym rowerze, a poziomem prawie mi dorównał :D



Reprezentacja Polski

Magda – właścicielka bloga ;) pomoc kuchenna, fotograf. Cały wyjazd podjarana słońcem, górami i swoimi nowymi butami.



"Norwegia" na GC leciała z Oslo - dotarli na miejsce 2.09, dzień wcześniej ode mnie.

  Ja z Polski leciałam liniami Ryanair. Z Wrocławia do Krakowa dostałam się samochodem, który zostawiłam na parkingu. Rower zapakowałam bardzo dokładnie, czytając wcześniej różne historie, jak czasami traktowane są bagaże. Odkręciłam: pedały, koła, tarcze hamulcowe, największą zębatkę, kierownicę, hak z przerzutką i wyciągnęłam siodełko. Przerzutka wraz z hakiem była przyklejona do wewnętrznej części ramy, amortyzator przedni ustawione równolegle do ramy, kierownica przyklejona do ramy.

Dla ułatwienia podczas transportu (i dla siebie i dla pracowników lotniska) owinęłam karton sznurkiem i przyczepiłam rączki.



Tarcze wraz z zębatką zapakowałam osobno w kartonik. Okleiłam też zewnętrzne części koła, żeby nie przedziurawiły kartonu. Powietrze z dętek spuściłam na tyle, żeby lekko napompowane opony zabezpieczały obręcz.



Zostawiłam oryginalne otwory do przenoszenia kartonu, ale wzmocniłam je taśmą, żeby się nie rozdarły.



Transport roweru Ryanair WYMIARY.

„W trosce o zdrowie i bezpieczeństwo pasażerów linie lotnicze Ryanair nie przyjmują do przewozu sztuk bagażu o wadze powyżej 32 kg lub o wymiarach przekraczających łącznie 81 cm wysokości, 119 cm szerokości i 119 cm głębokości. „

W trakcie pakowania miałam dylemat – nigdzie na stronie nie mogłam odnaleźć precyzyjnej informacji czy bagaż rowerowy jest ograniczony w/w wymiarami oraz wagą czy tylko wagą (30 kg). Dla pewności zmniejszałam swój karton, dopasowując go do podanych w regulaminie maksymalnych wymiarów bagażu rejestrowanego. Na moje zapytanie wysłane do Ryanair, dotyczące większych wymiarów niż wymienione w regulaminie, dostałam odpowiedź, że karton może być większy, ale waga nie może przekroczyć 30 kg. I tak na dobre mi wyszło pomniejszenie kartonu, bo na styk weszło tam 31 kg (wg mojej wagi). Na lotnisku w Krk nie miałam ważonego bagażu.

A teraz opowiadanie...

Dużo stresu mi towarzyszyło przed dotarciem na GC. Nie lubię samotnych podróży. Z resztą ekipy miałam się spotkać dopiero w Maspalomas. Wylot z Krakowa był o 8.50 w piątek. Zostawiłam pakowanie na ostatnią chwilę, bo we wtorek jeszcze chciałam chociaż raz przed wyjazdem zmęczyć tyłek (pamiętam jak pewnego roku bolesny był dla niego wiosenny debiut podczas majówki na Jurze).

Z Wrocławia wyjechałam o 3.00. Najpierw stres, czy na „szczęśliwej” A4 nic się nie wydarzy. Nic się nie wydarzyło. Potem stres, czy karton nie waży za dużo. Nie było ważenia. Potem stres czy na pewno mój rower doleci. Doleciał. Po fatalnym lądowaniu na GC (chyba strasznie wiało, bo dwukrotnie pasażerowie odczuli nieprzyjemne uczucie gwałtownego obniżania wysokości), na mojej twarzy pojawił się wielki banan jak przez okienko samolotu widziałam na wózku bagażowym swój karton z rowerem - przeżyliśmy oboje!




Noclegi rezerwowała Marta na airbnb. Warunki doskonałe - apartament świeżo po remoncie, z tarasem i ogródeczkiem.





Na terenie obiektu basen. Przydał się dwa razy po męczących jazdach - nic tak nie pobudza i nie odpręża jak kąpiel w zimnej wodzie!





Z Polski przyleciało ze mną kubańskie ciasto - na rumie z mąki kokosowej i mleka kokosowego. Przez pieczenie nie zdążyłam nakleić srebrnych kwiatków na paznokcie. Ale stwierdziłam, że ekipa bardziej ucieszy się z ciasta niż z kwiatków na stopach, także...




W dniu mojego przylotu (była już 15.00) chłopaki złożyli mój rower (nie żebym sama nie potrafiła, ale jak mogłam sobie w tym czasie posiedzieć i pogadać z Martą... :D) I tu chyba wypada podziękować :)





Wieczorem odwiedziliśmy plażę w Maspalomas. Plaża jak plaża – może, dużo piasku i turystów. Najlepsze czekało nas kolejnego dnia, także....




Bikestats bardzo ogranicza ilość znaków, także wpis będzie dzielony. Jutro pierwszy dzień rowerowy :)

Rowerowa Kuba! Czyli jak tańczyć salsę pijąc rum i jak pijąc rum pedałować

Środa, 26 sierpnia 2015 | dodano:17.09.2015
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800


Przedmowa


          Wymyśliłam sobie kiedyś, że zrobię kurs salsy solo i będę się bujać z dziewczynami na sali w rytmie gorących, kubańskich rytmów. Kiedy tylko w ofercie Torres Art Studio pojawiła się nowość – CUBAN SALSA FIT, nie zastanawiając się ani chwili zarezerwowałam sobie miejsce na liście uczestników. Po cudownych chwilach w towarzystwie Państwa Torres wymyśliłam sobie, że MUSZĘ kiedyś znaleźć się na Kubie i sprawdzić jak to naprawdę jest z tą salsą, czy sobie tańczą ją na ulicach, czy jest tak wesoło i beztrosko jak w „Dirty Dancing”. Może kiedyś się uda, będzie okazja... A tu PACH! United Cyclist wyskoczyło z ROWEROWĄ KUBĄ. Oczka się zaświeciły, serce szybciej zabiło (zupełnie jakbym dostała kartę kredytową bez limitu na zakupy). Nie dość że KUBA, nie dość że SALSA, nie dość że ROWER to jeszcze z MARTĄ*? Czy czegoś jeszcze potrzebowałam do szczęścia? 

          Póki mam wenę i chęci, mój spełniony sen o Kubie będzie w formie opowiadania, żeby jak najlepiej przekazać Wam moje wrażenia i odczucia. Czasem trochę podkoloruję rzeczywistość, ale i tak nie będziecie wiedzieć w którym momencie... Zapraszam zatem do wspólnego picia rumu, vayamos a la Habana!


*Każda kobieta powinna mieć swoją Martę. Martą może być Kasia, Ewelina, lub Karolina, ale życie pokazuje, że mając w posiadaniu oryginalną Martę, kobieta ma się komu wygadać, staje się mniej marudna i szczęśliwsza.


1. Butelka rumu
Kto, z kim i za ile?

Zanim przejdę do lania wody i Cuba Libre kilka suchych faktów:

Organizator: United Cyclist
Liczba uczestników: 15
Przelot: Warszawa - Frankfurt, Frankfurt – Hawana
Przejechany dystans: ok. 900-1000 km
Zużycie rumu: ok. 0.5 l/os/dzień

O pieniądzach opowiem nieco więcej, bo jest o czym...

Na Kubie obowiązują dwie waluty:
Peso Cubano CUP (zwane przeze mnie dalej CUPami. Chyba coś w tym jest, bo choćbyś miał wiele banknotów to tak naprawdę g... masz :))
Peso Convertible CUC (zwane przeze mnie dalej dolarami, bo CUC zastąpił dolara)

Uogólniając można je przeliczyć następująco:

1 Euro ~ 1 CUC ~ 25 CUP

I teraz turysto, jeżeli przybyłeś na Kubę, ustaw czujność w trakcie zakupów na najwyższy poziom. W wielu miejscach można płacić CUPami i i dolarami, czasami chcą tylko dolary Ale jak już chcą to wydają w papierkach. I zabawa polega mniej więcej na tym:

Cena napoju: 12 CUP
Płacisz 5 dolarów
Dostajesz resztę 2 dolary i 63 CUPy

Czy Pani z kramiku wydała właściwą kwotę czy wzięła kilka CUP dla siebie? :)

Pod koniec wyprawy wprawiliśmy się w liczeniu i szło nam to całkiem sprawnie. A pilnować kasy trzeba, bo o ile okantowanie turysty na 1 dolara da się przeboleć, to zapłacenie za wodę i ciastka 10 dolarów (40 zł) może mocno zranić. A zdarzyło się, że jeden z nas by tyle zapłacił, ale jeszcze za mało rumu wypiliśmy, żeby zostawiać takie napiwki.

Najczęściej bez problemu przyjmowano od nas zarówno dolary i CUPy. Często zresztą płacąc dolarami, wydawano nam resztę w CUPach. Summa summarum mieliśmy w portfelu obydwie waluty. Zdarzało się, że pani z kramiku chciała dolary, nie CUPy. Płacenia dolarami nigdy nam nie odmówiono.

Kulinarne ciekawostki...
  • kubańska tortilla nie ma nic wspólnego z meksykańską. Na Kubie pod hasłem „tortilla” kryje się omlet z jajka.
  • Kawa w wersji kubańskiej to extreme sugar caffeine shot. Pije się ja z mikro filiżanki o pojemności ~ 60 ml. Dwa łyki, kawy nie ma, ale od razu czuć, że serce bije. Najczęściej podawana jest z ogromną dawką cukru przez co smakuje jak syrop kawowy.
  • Podczas całej wyprawy towarzyszyły nam ciepłe posiłki: pizza, kurczak (lub schabowy) z ryżem, pizza, bułka z jajkiem, pizza, bułka z jajkiem i serem, pizza, bułka z jajkiem, serem i szynką, pizza, pizza, kurczak z ryżem, pizzapizzapizzapizza. Oczywiście, że zdarzyło nam się zjeść coś bardziej egzotycznego jak langustę, krokodyla czy węża, ale było to jedzenie dla turytów po turystycznych cenach (ok. 40 zł posiłek). Kubańczycy nie racza się takimi smakołykami, więc się nie liczy. A „szynka” pakowana do pizzy i bułki z jajkiem była wszędzie tą samą „tyrolską”

Tania-droga Kuba...

Przykładowe ceny produktów podam od razu w złotówkach:

-puszka napoju (tamtejszy sprite, fanta, cola) od 1.50 zł do 6 zł (w restauracji)
-piwo w puszce 330 ml 4-6 zł
-soczek do picia 200 ml 2.40 zł - 4 zł
-butelka wody 1.5 l od 2.80 zł do 8 zł
-szklanka piwa 200 ml w kubańskiej pijalni piwa ok 75 groszy
-pizza 4 -10 zł
-kurczak z wielka porcją ryżu i odrobiną warzyw ok. 5 zł
-bułka z jajkiem 30-90 groszy
-kawa 16 groszy
-ręcznie robione lody – cały plastikowy kubeczek ok. 90 groszy
-RUM 0.7 ok. 10 zł (jak się dobrze poszukało), na lotnisku 0.7 ok. 20 zł (innej firmy)


2. butelka rumu
Kubańska łaźnia

Pierwsze wrażenie po opuszczeniu samolotu jest powalające. Odczucie wilgotności w powietrzu jest tak duże, że mam ochotę poprosić o wyłączenie tej łaźni. Z samolotu kierujemy się do pomieszczenia, w którym przechodzimy kontrolę paszportową. Ciemnoskóra Kubanka z różowymi, dziecięcymi spinkami we włosach, zadaje wszystkim klasyczne pytanie, na które klasycznie odpowiada się „NO”. Pytanie dotyczy ewentualnego pobytu w ciągu ostatnich 3 miesięcy w krajach afrykańskich. Tak sobie myślę, że nawet gdyby im jakiś turysta przywiózł jakąś malarię to chyba nie byłby na tyle mądry, żeby się do tego przyznać. Zatem wszyscy jesteśmy zdrowi, zarejestrowani, sfotografowani.



Po kontroli paszportowej czeka nas kontrola bezpieczeństwa i odbiór bagażu. Kuba wyspa jak wulkan gorąca, leniwie brzuchem do góry leżąca, zatem na bagaż czekamy jakieś 40 minut. Wózki na bagaż ledwo jeżdżą (swoja drogą dobrze, że chociaż mają kółka. Jeszcze.).



Tuż przed wyjściem zatrzymują naszą wielką grupę z czarnymi paczkami strażnicy. I zaczynają się kalambury, bo my nie znamy hiszpańskiego, a oni angielskiego.

Bicikleta! Cycling! Bike on Cuba! ROWERY tu mamy RO-WE-RYYY!

Kilka gestów, wdzięcznych uśmiechów, głębokich, kobiecych spojrzeń w oczy celnika i jakoś przeszło. Znów łaźnia. Pod lotniskiem czeka już na na nas i nasze bagaże transport. Zaczyna się prawdziwa Kuba czyli jazda czym popadnie i gdzie popadnie!



Siedzimy ściśnięci na pace, wczuwając się w kubański klimat. Oczy mi się błyszczą, kiedy mijają nas TE FURY. Wiecie, TE FURY, które można spotkać w takiej ilości tylko na Kubie. W świetle latarni wyściubiam nos z ciężarówki i czuje się jak mały chłopiec w muzeum resoraków. Jeszcze łyk rumu i już nie tylko moja głowa, ale i ciało wie, że przez dwa tygodnie mam wyrumowane na wszystko! Motoryzacyjnej ekstazy i frajdy w trakcie podróży dostarczał nam kierowca, cisnąc pedał gazu, wprawiając tym samym podłogę w intensywne wibracje. Wrażenie było co najmniej takie, jakby za chwile ktoś miałby mi się wwiercić od podłogi centralnie w d...użą nogę.


3. buelka rumu
Dirty Dancing

Dwa pierwsze noclegi mamy zarezerwowane w Hawanie. Legalny Hostel, klimatyzacja w pokojach... Zaraz, zaraz, klimatyzacja? Na rowerowej wyprawie EKSTREMALNEJ? A gdzie przygoda, spanie po kątach? (nie)STETY w Hawanie nie ma szans na nocowanie byle gdzie. Nawet w hostelu właścicielka nie daje się uprosić o przenocowanie (odpłatnie oczywiście) jednej osoby więcej niż miała łózek. „No, no, no, controlar!” Ale sytuację ratują sąsiadki, przyjmując nas do swoich pokoi.

           Późnym wieczorem po przylocie i zostawieniu bagaży w pokojach udajemy się na przechadzkę. Pięknie oświetlone uliczki, zapach mango unoszący się w powietrzu, dźwięki salsy dochodzące z co drugiego domu, taniec na ulicy... Hej, gdzie do cholery jest mój „Dirty Dancing”?!

           Hawana poza turystycznym centrum naprawdę nie zachwyca. Zamiast słodkiego mango co chwilę dopada nas nieprzyjemny zapach z wielkich śmietników stojących na uliczkach. Sporo śmieci, gruzu... Musimy patrzeć nie tylko pod nogi, ale i do góry czy czasem z któregoś balkonu nie trafią nas pomyje. Balkony w budynkach mają wystające rury, żeby podczas mycia tarasu można było wylać nań wiadro wody, która to woda następnie leje się na chodnik niczym z prysznica. Dość praktycznie, można umyć taras i jakiegoś zakurzonego przechodnia.

           Charakterystyczna, kubańska muzyka faktycznie towarzyszy nam prawie cały czas, jednak nie jest to salsa połączona z tańcem a rytmiczny reggaeton umilający grę w karty lub wnikliwą obserwację otoczenia. A kiedy w nieturystycznej Hawanie przechadza się ulicą 6 „białych” kobiet to nagle robi się głośno. Głośno od cmokania, gwizdania i tego ich charakterystycznego „tssst!”. Na początku nas to bawi. W ostatnich dniach miałyśmy jednak ochotę założyć burkę, czapkę niewidkę, cokolwiek, żeby przejść niezauważone, niezaczepione przez kochliwych Kubańczyków. Ale nie zaczynajmy początku od końca, wracamy do etapu, gdzie jeszcze nas to śmieszyło.
Wychodzimy z wąskich uliczek na deptak wzdłuż wybrzeża...



W końcu jest! Trailer, namiastka „Dirty Dancing”! Mnóstwo Kubańczyków spędzających wieczór ze znajomymi, kilka gitar, trochę tańca... W końcu Kuba, jaką na folderach reklamują! Przechadzamy się całą grupą. Sporo pytań o pochodzenie. Z niewieloma Kubańczykami można porozmawiać bez znajomości hiszpańskiego. Najczęściej zadawane pytanie, na które odpowiadamy to „łerarjufrom”. Jeden taki „łerarjufromer” zdaje się być bardzo podekscytowany, kiedy dowiedział się, że „łiarfrompoland”. Nieźle nas zaskakuje, kiedy zaczyna nam śpiewać utwór z udziałem Sokoła*. Jak się okazuje brał udział w nagraniu, widać go nawet momentami na klipie. Ah!

*polski raper. Tez się nie znam, więc wyjaśniam, celem pominięcia portalu google.pl



Tu piwko, tam salsa... Na zegarku 23.00. 23.00? Owszem, ale w Polsce. Dodając 6 kubańskich godzin wychodzi na to, że to czas na dalszą aklimatyzację. W pokoju...


Dirty salsing... (eksperymentuję z edytorami video, proszę o wybaczenie :))

https://youtu.be/BiYjhDufgSM


"RAPpaetone"


https://www.youtube.com/watch?v=jctgD1PKMLI


(w)KOŁO Tatr!

Sobota, 20 czerwca 2015 | dodano:23.06.2015
Km:221.00Km teren:3.00 Czas:11:00km/h:20.09
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Trasa: Kółko wokół Tatr ;) http://ridewithgps.com/routes/8577612
Dystans: 221 km
Czas jazdy: 11 godzin
Czas postojów 5,5 godziny (zdjęcia, lody, kanapki, wycieczki na grzyby)
Suma przewyższeń: ~2800
Rodzaj nawierzchni: 99 % asfalt, 1% teren
Uczestnicy: ja i towarzysz Tomasz P. (spoza układu BS)
Pogoda: czasem słońce, czasem chmury, przelotny deszcz (dwa-trzy razy)
Dojazd do Zakopanego z Wrocławia w piątek o 24.00, nocleg w Kościelisku, wyjazd na rowerach w sobotę 7.00, powrót 22.30
Foto: 99% Tomasz P. (te lepsze), 1% ja (te mniej lepsze, ale wciąż dobre)





Po dotarciu do Kościeliska zamiast paść jak mucha na łóżko i zasnąć, kręcę się w łóżku, stresując marnowanymi minutami. A to w stopy zimno – wstaję i idę pod prysznic je zagrzać, a to woda kapie z prysznica – idę dokręcić kurki, a to zimno w ręce – wstaję po bluzę... Dobrze, że w głowę mi zimno nie było, bo bym kask musiała założyć. Nie wiem kiedy zasnęłam.

O 6.00 budzik wyrywa z tatrzańskiej drzemki. Tomek korzysta z faktu, że będę szykować się dłużej, więc grzeje się pod kołdrą. Ja wypijam okropny napój z kofeiną, po czym wmuszam w siebie makrelę w pomidorach – tego dnia i o tak wczesnej godzinie była wyjątkowo niesmaczna. Ale nie chcę startować z pustym żołądkiem, żeby pół godziny po starcie nie robić gastro-postoju. Planowany start: 6.30
Start faktyczny: 7.00 (jakoś rano wszystkie ruchy są spowolnione). Pochmurno, ale nie pada.







Ograniczenie do 60? Toć dwa obroty korbą...





Pierwszy raz widziałam na żywo czarnego bociana!







Ponieważ w pierwszej godzinie nieco przycisnęliśmy, pokonując w godzinę ok. 27 kilometrów, pozwoliliśmy sobie na dołożenie ośmiokilometrowej, uroczej trasy, gdzie zdarzyło się troszkę terenu :)





Jak teren to i musi być prowadzenie roweru...



Zostawiliśmy rowery i pokusiliśmy się również na sprawdzenie dokąd prowadzą kładki, biegnące wzdłuż asfaltowej dróżki... Prowadziły donikąd.










Na dalszej trasie już nie pozwalamy sobie na zabawy w terenie. Co prawda Gaździna zapewniała nas, że pogoda będzie ładna, ale z pogodą w górach jak z facetami - robi co jej się podoba.







W Liptowskim Mikulaszu dłuższy postój na jedzenie i... lody! Co prawda nie z czeskiego Opoczna, ale też dobre... Bo nie wiem czy wiecie, ale najlepsza je zmrzlina z Opočna!













Po 100 km, konkretnie koło 120 łapie mnie kryzys. Kryzys spania – jadę, tempo wbijając wzrok w asfalt. Niby płasko, a jednak pod górę. W dodatku pod wiatr. W dodatku czeka nas spory podjazd. Nic dziwnego, że najchętniej poszłabym spać. Rozbudza mnie mnie po kilku kilometrach przelotny, ale konkretny deszcz, a potem wstrętny, kofeinowy napój. Tomek uciekł do przodu, ja ubrałam kurtkę i powoli podjeżdżałam z tyłu. Nie było akurat żadnej drewnianej altanki. Zresztą nie po to wiozłam tą kurtkę, żeby leżała w plecaku. Może by tak w końcu się zużyła, zaczęła przemakać, przetarła, się, cokolwiek... Bo już mi się kolor znudził...





Gastrostop!



Fotostop!










Oglądając obrazki...





Najtrudniejszy na całej trasie okazał się ostatni podjazd... Ten z Zakopanego do Kościeliska. Ciągnący się w nieskończoność (7 km). Tyłek tak bolał, że nie wiedziałam czy siedzieć czy stać, czy zacząć pedałować rękami, a stopy położyć na kierownicy. Ostatecznie wybrałam opcję wyzywania tych... podjazdów od najgorszych. Siadałam(przeklinałam)-wstawałam-siadałam(jeszcze bardziej przeklinałam)-wstawałam i już nie siadałam. Częstotliwość zmiany pozycji była wyższa od kadencji na podjazdach... Tomek poradził sobie lepiej z ostatnimi kilometrami, a ja... Cóż, na palcach u rąk mogę policzyć ile razy w tym roku byłam na rowerze. W tym większość w terenie i... Ani razu nie przejechałam 100 km :D Zimą były narty i bieganie, wiosną doszła wspinaczka i wciąż jest bieganie, a teraz jest rower i ból dupy. Czas się hartować...

Jak tak teraz patrzę na tablicę informującą, że wjeżdżamy do Zakopanego... To dochodzę do wniosku, że idealnie oddaje klimat tego miasta. Wszędzie narąbane reklam, szyldów, banerów reklamowych... Jak tych naklejek. Czułam się jak w Długołęce...



Pisał swojego czasu Grechuta: piękne Zakopane, z drewna wyciosane(...). Dziś musiałby zmienić dwa słowa tego wersu, a brzmiały one tak: szpetne Zakopane, reklamą zasrane... I byłby to najbardziej poetycki epitet, jaki można w tym przypadku wykorzystać.





Uciekamy z Zakopanego. Do kwatery głównej w Kościelisku docieramy chyba kilka minut przed 23.00 ostatni postój pod sklepem, 20 km przed końcem też był dość długi. Miałam dość zjedzonych po trasie batonów, czekolad, zamarzyły mi się kanapki... I jakiś taki piknik pod sklepem się zrobił.

Z plecakami wypełnionymi zakupami, wpadamy do pokoju. Pierwsze co – uciekam pod gorący prysznic. Dopiero tam zaczynam się cieszyć z przejechanej trasy. Potem marzy mi się kolacja jak u babci – kanapki z szynka i pomidorami. Znajduje nawet szklankę w klasycznym koszyczku, w którym przyrządzam najbardziej wyczekiwany napój dnia – gorąca herbatę z cytryną! O dziwo nie piwo. Zdecydowanie to był najlepszy posiłek tego dnia. Zasypiamy, leżąc na brzuchu ;) Nie nastawiamy budzików.



Dzień drugi – samoistna pobudka o 9.00. Po 8 godzinach snu w końcu odżywam! Co prawda siadanie na twardym taborecie (w zasadzie siadanie gdziekolwiek) przypomina mi o wczorajszym „wyczynie”, ale nogi jakby jeszcze nie skatowane... Ustalamy z Tomkiem plan dnia (i na pewno nie będzie w tym planie uwzględniony rower). Znajdując się blisko Doli Kościeliskiej obieramy kierunek na Giewont. Bo ja jeszcze nie byłam, mój towarzysz podróży również. Plan A zakładał, że idziemy na Giewont i wracamy. Plan B zakładał, że idziemy na Giewont, potem na Czerwone Wierchy i dopiero wracamy. Ponieważ czasu za wiele nie mieliśmy (wyszliśmy o 10.00, a żeby zdążyć na autobus musieliśmy być z powrotem w kwaterze o 18.00) założyliśmy, że będziemy zapierniczać ile sił w nogach i jak się uda to realizujemy plan B. I tak marszo-zbiegiem zaliczamy wszystko, co było w planach... Tylko raz w dolinie łapie nas solidny, pięciominutowy deszcz, oraz na Kondrackiej Kopie troszkę grado-śniegu.













Czas przejścia był wyborny – 6 godzin. 16.20 jesteśmy już w Dolinie, mamy więc sporo czasu na jakiegoś schabowego... Realizujemy swoje gastro marzenia w pierwszej napotkanej knajpie. Do tego załapujemy się na gratisowego oscypka z Żurawiną od gazdy gawędziarza :D

19.50 mamy powrotnego busa z Zakopanego. Zostaje nam tylko siedmiokilometrowy zjazd z Kościeliska, spakowanie rowerów i... Drzemka w wypełnionym prawie po brzegi autobusie. Przynajmniej tym razem wykorzystałam swoją ręcznie pozszywaną na trybie overlock plandekę – wystarczyło włożyć do wielkiego wora koła, do drugiego wora resztę roweru i voila! Tomek owijał wszystko folią ze stretchu.

Podsumowując: kondycja pośladków leży. Póki co na razie  po to pięćdziesiątym kilometrze na rowerze pełnią jedynie rolę ozdobnika (jakżeby inaczej) i bardziej przeszkadzają niż pomagają ;)
Kondycja psychiczna: wyborna. Jeszcze trochę bym przejechała. 5 km z górki .
Ocena trasy: napisałabym, że dupy nie urywa, ale mi urwało. Przynajmniej dosłownie. A tak na poważnie to trasa może być, ale są ładniejsze (Norwegia, Alpy). I przede wszystkim lepsze są trasy w terenie :D

Potraktowałam ten wyjazd jako trening, sprawdzenie kondycji, możliwości kolan oraz skontrolowanie co tam w Tatrach i w rowerze piszczy. A piszczy momentami suport, trochę pedały i jest nieco luzu w przednim amortyzatorze. Został miesiąc na wizytę u doktorowera.

Poniżej orientacyjna trasa (korzystaliśmy tylko z licznika Tomka, nie rejestrowaliśmy na bieżąco). Nie uwzględnia nielegalnego wypadu w teren i małej pomyłki na koniec - stąd "gratisowe" 20 km. Pojechaliśmy przez Poronin, bo nigdy nie jechałam rowerem po Zakopiance, a zawsze o tym marzyłam...

http://ridewithgps.com/routes/8577612

Dolnośląska Grupa Rowerowa już nie na golasa!

Piątek, 15 maja 2015 | dodano:15.05.2015
Km:0.50Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Trek 7100
Jeździsz drugi sezon w tym samym stroju rowerowym? Idziesz do sklepu w poszukiwaniu nowych wzorów, a tam widzisz ten sam strój, który kupiłes rok temu z tą różnicą, że jest czystszy i bez dziur? Twój profesjonalizm nie pozwala na kupienie koszulki w Lidlu, bo w takiej samej zobaczysz 5 dziadków na składaku? Mamy dla Ciebie coś, o czym marzyłeś od poprzedniego sezonu! Stroje specjalnie zaprojektowane przez japońskiego kreatora mody Piotrka Kosimazaki na zlecenie DGR! W tych ubraniach poczujesz, że to nie rower czyni rowerzystę, a jego ubiór... W końcu dziury w jezdni znikną, skok w amortyzatorze się zwiększy, kask stanie się bardziej opływowy a zdjęcia wstawione na Facebooka będą bombardowane przez miliony lajków!

W naszym stroju możesz:
stawać na rękach...



uprawiać lansing...



skakać na łące...



strzelać idealne foty z profilu...



robić przerzut bokiem.



Możesz także w nim jeżdzić na rowerze!




Jeżeli poczułeś, że to jest to, że to jest ta rzecz, której Ci w życiu brakuje - nie czekaj ani minuty, bo brawnik do koszulek moze się w każdej chwili skończyć... :)

Szczegóły na forum:

https://www.facebook.com/groups/140537399452984/?fref=ts

Dolnośląska Grupa Rowerowa - pierwszy zjazd!

Piątek, 22 sierpnia 2014 | dodano:26.08.2014Kategoria Bez roweru
Km:0.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:
Zaskoczę Was! I zrobię wpis. Zrobię wpis, bo jest ku temu okazja! Jak niektórzy wiedzą, ponad rok temu założyłam na FB grupę dla moich znajomych, żeby móc swobodnie się komunikować w sprawie wyjazdów, a nie pisać i dzwonić do każdego z osobna. "Rowerowe Wypady" na starcie liczyły około 20 członków. Od kwietnia 2013 minęło półtora roku, a zapisanych jest... 1736! I ta liczba z dnia na dzień rośnie!

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że całkiem sporo osóbż aktywnie działa w grupie i organizuje, bądź dołącza się do wycieczek. Na tyle aktywnie i w takich ilościach, że szkoda by było nie pchnąć tego dalej i... Nie stworzyć Dolnośląskiej Grupy Rowerowej. Dlaczego dolnośląskiej a nie wrocławskiej? Bo mimo wszystko sporo z nas mieszka poza Wrocławiem. Ja również dołączyłam do wielkomiejskich emigrantówemigrantów (hura...?). Co prawda centrum "siedziby szatana" (jak zwykł mawiać Tomasz na stolicę Dolnego Śląska) jest w zasięgu 20 km... Ale jednak nie Wrocław :) Wracając do tematu... Za aprobtą uczestników grupy nadaliśmy sobie nazwę DGR. W planach jest pchnięcie to w bardziej oficjalną stronę czyli utworzenie stowarzyszenia, pozyskanie źródeł wsparcia finansowego i rabatowego, zaprojektowanie strojów... Pomysł na ruszenie tego przypadł na gorący okres wakacyjny, gdzie każdy z nas jest ograniczony (oby więcej takich ograniczeń!) poprzez urlopy, wyjazdy rowerowe i korzystanie z dobrej pogody :) We wrześniu wraz ze wsparciem rozkręcimy jeszcze mocniej tą grupę, niech będzie o nas pozytywnie głośno! A na razie wstępna stronka internetowa, zapraszam :)

http://dgr.wroclaw.pl/

I chyba najaktywniejsze forum póki co: https://www.facebook.com/groups/140537399452984/


To, co mnie zaabsorbowało w ostatnich tygodniach było pomysłem na początku, zdawałoby się niewinnym. Szukałam w głowie miejsca, które nadawałoby się na zrobienie ogniska i wspólną integrację. Ale nie tylko dla tych, których znam. Przeraziłam się jednak faktem zaproszenia całej grupy (1600 osób) na plenerowe posiedzenie. Skoro rok temu na Nocnym Objeździe Wrocławia pojawiło się 40 osób, a "Rowerowe wypady" liczyły o połowę mnie rowerzystów... Aby nie mieć żadnych problemów porozumiałam się z właścicielkami Rancho Groblice i Sali Weselnej Strzemienna, gdzie prowadzę fitness, aby zorganizować imprezę na ich włościach :) Wszystko zostało dogadane, zaproszenie poszło w świat i... Summa summarum... Na pierwszy zjeździe Dolnośląskiej Grupy Rowerowej pojawiły się 82 osoby! OGROM, MASA, KUPA ludzi! Co tam ludzi, ROWERZYSTÓW! Zapraszam na foto relację, wzbogaconą o krótkie opisy nakreślające przebieg imprezy :)

Startowaliśmy od 20.00. Na szczęście mogłam liczyć na pomoc ze strony kilku osób, które poprosiłam o wcześniejszy przyjazd. Ponacinanie 100 kiełbasek idzie zdecydowanie sprawniej, gdy dokonują tego cztery ręce :) Gdy już wszystko było gotowe "Strzemienna" powoli zaczęła wypełniać się mniej lub bardziej znajomymi twarzami. Prosto z Wrocławia do Groblic jechał mały peleton - około 20(?) osób :)







Najpromienniejsza i najserdeczniejsza rowerzystka jaką znam od dawien dawna - Grażyna!





Bufet został częściowo zapełniony ze składek zajzdowych (po 10 zł od osoby), ale w większości na medal spisali się uczestnicy! Na hasło "Czy zamiast jednej paczki pauszków przniesiecie dwie?" mieliśmy tyle jedzenia, że rano każdy dostał wyprawkę, na której mógłby przejechać kilkadziesiąt kilometrów. I były poprawiny imprezy w sobotę, już bardziej kameralnie :)





Mazak pomazał - i wszystko jasne :)



Goście specjalni również przybyli :)



Jak się nie ma w nogach to się ma... Znajomych! Godzina 21.00 - ewakuacja na ognisko!



Ale zanim jeszcze - zdjęcie! Tutaj dopiero ok. 60 osób :)



Z cieknącą po brodzie ślinką na apteczynie ponacinane kiłbasy rzuciła się pierwsza runda zjazdowiczów.













Tak się piecze pięć pieczeni (kiełbasek) na jednym ogniu (kiju)!



Ranchowy pies. Najwierniejszy przyjaciel kiełbasy!



Drwalem zjazdu okazał się Piotrek Mazak, co rusz wrzucając do ogniska nowe KŁODY. W pewnym momencie od gorąca bijącego z ogniska krą zrobił się tak duży, że może połowa z nas by się zmieściła :) Aż się boję skąd wziął TĄ kłodę... Jesze nie dotarła z Rancha ani ze Strzemiennej do mnie informacja o jakich kolwiek zniszczeniach...



Czołówka godna drawala...




Podczas ogniska Tomek zaczął przygotowania do slajdowiska - w planie były trzy prelekcje z rowerowych wypraw. Tomek i Ania opowiadali o Bornholmie, Tomek zdał relację z pokonanej rok temu w towarzystwie trasy Barcelona - Syców, ja piąte przez dziesiąte opowiedziałam o wyprawie do Budapesztu. Tej samej, z której zrobiłam filmiki z dwóch pierwszych dni, a potem... Potem chyba pisałam pracę magisterską i tak nikt się nie dowiedział co było dalej :) W planach był jeszcze Szymon i jego tegoroczna rowerowa Szwecja, ale problemy techniczne uniemożliwiły uruchomienie prezentacji :(



Slajdowisko już gotowe, a odciągnąć ich od płomieni nie było łatwo...



Bo KTOŚ zadbał, żeby były co raz większe!



"Górale na Bornholmie" czyli Thomasowie na prelekcji! Zaczęliśmy z lekkim opóźnieniem - 23:24.





Po prelekcjach (1.00) powstało pierwsze kółko wzajemnej adoracji...



Potem drugie...



A tańczyło tylko ich dwoje!



Ubolewając z Alicją nad brakiem tańczących mężczyzn i brakie wódki (niejeden zapewne by odkrył duszę tancerza w sobie ;)), zabrałyśmy się za siebie wzajemnie... O przepraszam! To już drugi tańczący z kobietami :)



Niektórzy zostali zmuszeni do wkroczenia na parkiet pod groźbą focha...





Mimo, że nie tańczyli - się cieszyli, oj jak cieszyli!



O późnej godzinie 2.00 w nocy ruszyliśmy z ostatnim punktem programu (tak naprawdę na kilka atrakcji było już za późno...).
WYBORY MISS BIKE czyli najlepiej kręcąca (loka) szprycha DGR.

Nigdy nie zrozumiem kobiet. Na siłę trzeba było zdobywac kandydatki dla nie lada gratki...





Tam na środek proszę, w tej chwili!



Ufff... Jakoś poszło...



Gratką była własnoręcznie robiona przez roberta lampka dla MISS!




"Wygram czy nie wygram?"



Wszystkie szprychy w komplecie! Krew się lała, ubrania podarte, zażarta walka o lampkę...



Jeden ze sposobów na wykorzystanie krzesła... Można dać na nim klapsa!



W demokratycznym głosowaniu zwyciężyła złotowłosa ALICJA z Krainy Rowerów :)



Organizator wyborów Szprychy DGR oraz autor lampki - Robert!



Najbardziej entuzjastyczna kandydatKA na MISS(tera)!



Po wyborach i krótkich tańcach przyszedł czas na... Dobranoc! Częśc zaopatrzonych w karimaty i śpiwory uczestników znalazła sobie wygodny kącik na sali i zaczął się koncert... ;)



Poranek na Rancho! Przed Strzemienną skrzypek spadł z dachu...



"Wszystkich ich pozabijam! Śmiechem!"



Poranna kawa podczas sprzątania.



Piotrek swój kubek juz zapełnił...



Kolejną nagrodą za najlepszą szprychę DGR było śniadanie twarzą w pysk ze stróżem Rancza! Alicja, jak widać po minie, rozanielona, choć serkiem się nie podzieliła za współtowarzyszem.



Nie byłoby konie nie byłoby Rancho! Na kaca z wieczora najlepsza woda z jeziora!



"Nie rób mi zdjęć w takim stanie!"



Posprzątane, można się zbierać!



Ufff! Jakoś poszło... Podusmowując zjazd - mam sporo zastrzeżeń co do mojej organizacji, ale pierwsze koty za płoty! Dziękuję WSZYSTKIM, którzy przyczynili się do cudownej atmosfery poprzez:
- swoją obecność
- obecność ich ciast
- dostarczenie żywności długoterminowej :)
- pomysły (Tomek slajdowisko, Robert Miss Bike, Piotrek indetyfikatory, Grażynka - za pomoc w ich zakupieniu!)

Wszystko odbyło się dzięki wsparciu Rancho Groblice i sali weselnej Strzemienna w Groblicach!

http://rancho.groblice.prv.pl/

http://www.strzemienna.pl/

Teraz mogę w spokoju oddać się nieco bardziej "prywacie" (tak, tak, to jest ten wypasiony rower miejski z Kopenhagi!)...



... i pozdrowić najfajniejsza Martę jaką znam, co mi szczęście (i nieszczęście ;)) znalazła, bo na tyłku nie mogła usiedzieć!










Rudawska Wyrypa, TP50

Sobota, 3 maja 2014 | dodano:05.05.2014Kategoria Bez roweru
Km:38.00Km teren:0.00 Czas:09:27km/h:14:55
Pr. maks.:Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:
Edytowany 6.05.2014, g. 10.07: uzupełniam wpis o zdjęcia mavic'a (Pawła Banaszkiewicza) :)

Pomysł na wyrypę był spontaniczny. W piątek Tomek zobaczył, że następnego dnia w Rudawach organizowane są zawody. "Jedziemy!" rzekł, nie pytając się mnie czy mam na to ochotę.

Zapisaliśmy się na rowerową 200. Jednak po konsultacjach ze znajomymi, którzy też mieli zamiar wziąć w niej udział i zapoznaniu się z prognozami, poinformowaliśmy organizatorów wieczorem o zmianie decyzji na trasę pieszą 50 km. Zasypiałam wieczorem, wsłuchując się w deszcz dudniący o dach, jednocześnie gratulując sobie decyzji o rezygnacji z rowerowej 200, która w tym momencie trwałą od dwudziestu minut. Przyłożyłam głowę do poduszki... I o 5.30, jakby chwilę później, zbudził nas łagodny dźwięk budzika.

Po drodze z Wrocławia zgarnęliśmy jeszcze nieznajomego, który odpowiedział na nasze ogłoszenie o wolnych miejscach w aucie. Ponieważ Tomek chciał powalczyć o dobre miejsce i sprawdzić się, nie było mowy o wspólnym starcie. Ja zatem pokonywałam trasę z (już znajomym) Piotrkiem :)

Wystartowaliśmy ze wszystkimi - biegiem. Z czasem zostaliśmy w tyle. Z Odcinka Specjalnego zaliczyliśmy tylko punkty: 2, 3, 6. Zmarzliśmy już mocno, jakoś nie pomyślałam o kurtce przeciwdeszczowej, dlatego nie walczyliśmy o wszystko.



Piątego nie mogliśmy znaleźć, teren był mocno zakrzaczony. Chociaż jestem pewna, że mieliśmy go pod nosem. Z pozostałych PK darowaliśmy sobie tylko 20.





Mimo że dotarliśmy do mety niecałe 6 godzin przed limitem czasowym i można było spokojnie zaliczyć więcej punktów, to decyzja o skróceniu trasy była odpowiednia. Odpowiednia dla organizmu, który ostatnimi czasy nie pokonał dłuższego dystansu. Piotrek również zdecydował się na wyrypę spontanicznie i również nie miał dobrego, fizycznego przygotowania. Ja potraktowałam te zawody jako trening dla ciała i umysłu - po raz pierwszy miałam okazję nawigować, posługując się kompasem (ach, więc to jest azymut!).

Deszczu jako takiego podczas trasy nie było, lekka mżawka. Za to mokre łąki szybko przemoczyły nam skarpetki. Dużo błota, ślisko. Na sam koniec, około 18.00 nawet wyszło słońce :) Podsumowując...

Pokonaliśmy z Piotrkiem około 38-40 km w czasie 9 godzin, 27 minut, zaliczając 14/23 PK. Tomkowi poszło NIECO lepiej... 60 km w czasie 9 godzin, 20 minut, komplet PK. Piąte miejsce. Przynajmniej mogę być dumna z jego wyniku :)

Czyste buciki
Czyste buciki © maratonka


Mapa całościowa
Mapa całościowa © maratonka

Odcinek Specjalny
Odcinek Specjalny © maratonka











No! Dalej! Rzuć mi tego patyka, baw się ze mną!



Wyrypa była znacznie ciekawszym sposobem na poznawanie Rudaw, niż wałęsanie się po szlakach wraz z turystami :)







A tu dla ogrzania nieco przyjemniejsze pogodowo wspomnienie zeszłotygodniowego treningu w okolicy Ślęży. 17 km: Sobótka-Ślęża-Tąpadła-Ślęza-Sobótka.




Odkurzam!

Piątek, 28 marca 2014 | dodano:28.03.2014Kategoria Bez roweru
Km:52.00Km teren:0.00 Czas:02:35km/h:20.13
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
UWAGA smęty. Jeżeli spodziewasz się po tym wpisie czegoś niesamowitego to wiedz, że nie przebiegłam kolejnego maratonu, nie jechałam 24 godziny na rowerze, nie weszłam (jeszcze) na Kazbek.

Zalogowałam się i pomyślałam, że coś napiszę. Chociaż tak naprawdę nie mam o czym... A w zasadzie dużo by tu pisać, ale nie do końca jest to blog o moim prywatnym życiu. O rowerowym. Rowerowo-biegowym. Rowerowo-biegowo-górskim. A że wiele rzeczy i ludzi z tych, którzy mnie na co dzień otaczają jest powiązanych z wspomnianą tematyką, mogłabym wiele napisać nie odbiegając zupełnie od tematu. Bo sporo się ostatnio działo (i będzie!).

Tomasz... Tomasz, którego poznałam na rowerze, z którym pierwsze "randki" odbywałam schodząc do ciemnych sztolni i pedałując. Ten, z którym w Norwegii siedziałam dwa miesiące. Był. Jest i będzie :) Sprawa wyglądała tak, że po MOIM powrocie do Polski w nowym roku miałam spędzić tutaj jak najmniej czasu. W zasadzie wróciłam tylko po to, aby zdać prawo jazdy. Zdałam. Mogę się pochwalić, że za pierwszym razem teorię i praktykę? Zatem styczeń i pół lutego poświęcałam na pracę i jazdy.

Potem jeszcze przed ostatecznym wyjazdem została mi jeszcze do zrobienia korekcja wzroku i... I doszliśmy do wniosku, że lepiej wrócić do Polski, wyprowadzić się w góry, a do Norwegii wrócić ze znajomością języka i wybrac sobie miejsce, w którym chcemy wypracować sobie emeryturę. A nie brać to co się trafiło. Nie do końa odpowiadał nam trzy zmianowy i ośmiogodzinny tryb pracy Tomka. Przecież pracuje się po to, żeby żyć, prawda? A jak tu żyć jak człowiek wiecznie zmęczony, bo raz śpi w dzień, raz w nocy. Ostatni tydzień lutego i połowa marca była rekonwalescencją po zabiegu. Wracam do formy!

Wyjazd z kraju na razie odroczony. Gdzie wylądujemy, życie pokaże. Na razie dążymy do przeniesienia się w Góry Sowie. Tak, żeby wyjść z domu i biegać/jeździć między drzewami, a nie samochodami.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Prawko tak przycisnęłam, że jazdy i egzaminy zaliczyłam w miesiąc. Pierwszą jazdę swoim samochodem odbyłam samotnie z Katowic na lotnisko, z mącącą nawigacją. Tak mąciła, że wydawało mi się, iż ulica dwukierunkowa jest jednokierunkową dwujezdniową. Dopóki nie zobaczyłam jak na pobocze zjeżdża zbliżające się z naprzeciwka auto. Ups...

A rowerowo? Kupiłam nowy rower! Nie sobie. Mamie. Zielonego składaka z lat... 80? Transporter po buraki i ziemniaki. Za dużo ostatnio nie jeżdżę. Kombinuję jak zarobić, żeby się nie narobić, mieć dużo czasu i satysfakcję z pracy. Już wymyśliłam. CV wymuskane, filmik promo sklejony. Niedługo spróbuję rozszerzyć pole swojej działalności.



Górsko? Też słabo. Ostatnio (22-23.03) był Szczeliniec i Błędne Skały. Jak zawsze z Martą :)







W lutym Tatry. Szłam przez środek stawu Gąsienicowego! Ta mała kropeczka na środku to ja :)








A między Tatrami a Szczelińcem Wielka Sowa.




Biegowo? Tutaj nawet nie jest słabo. Wracam do formy. Po zabiegu na trzy tygodnie byłam wyłączone z intensywnego wysiłku, chociaż rowerowe spacery odbywałam już 5 dni po wypalaniu rogówki. W goglach narciarskich :) Spacer spacerem... Ale parametrów krążeniowo - oddechowych nie polepszy. Dzisiaj jestem po pierwszy fartleku na 7 km.


I tak sobie żyję. Zdecydowanie zmieniłam nawyki żywieniowe, tak po prostu do mnie doatrło, że jedzenie wszystkiego co jest w sklepie i białego cukru nie wpływa dobrze na moją cerę, a co za tym idzie na moje ciało. Jem prosto, dużo warzyw, ryb, kurczaka w ogóle. Po tym jak zobaczyłam w lodówce piersi tak wielkie, tak napompowane jakby zaraz miały PĘC. Jak biceps sterydziarza.



Ryb przynajmniej nie pompują (jeszcze)!




Jutro uderzamy w Dolinę Baryczy. Jak znowu złapię wenę to może coś wrzucę :)






Półmaraton na Śnieżnik

Czwartek, 9 stycznia 2014 | dodano:10.01.2014
Km:50.00Km teren:0.00 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Już przygotowałam niemal do końca opis kolejnego dnia z wyprawy do Budapesztu i tak jakoś wyszło, że zapomniałam zapisać i... Zapomnijmy o tym. Na jakiś czas. Dzisiaj porzuciłam chińsky skuterek na rzecz Ghosta. Trasa Psie Pole-Groblice do pracy. Argumenty przeciw skuterowi: mniej spalonych kalorii, spalona (?) żarówka (zostało tylko postojowe światło). Argument ZA skuterem pojawił się, gdy już było za późno. Gdzieś na 10 kilometrze - wiatr w twarz na wschodniej obwodnicy. Jak zawsze wyjechałam na styk, więc nie było czasu na "pojadę wolniej". Dojechałam, wróciłam, przeżyłam.




W sobotę wybraliśmy się z Tomkiem, Martą i Andrzejem na Śnieżnik. Nie po to, żeby wejść. Żeby WBIEC. Z wbieganiem to u mnie jak ze zdobywaniem pięciotysięczników. Bardzo bym chciała, ale jeszcze nie ta kondycja. Tomek wystrzelił do przodu, Andrzej odpadł po dwóch kilomterach, my z Martą trzymałyśmy się z tyłu. Przebiegłyśmy może z 16 km, resztę (szczególnie po lodzie) przeszłyśmy.

Czasy:

Tomek 1:38
Andrzej 2:30 h (mniej więcej)
MaMa Tim 4:28 :D

Nim zarechoczecie z powodu czasu, jaki nabiłyśmy pragnę się usprawiedliwić:
1. Nie wyłączałam endo na postojach
2. Przegapiłyśmy szlak na szczyt (o, jakaś tabliczka! E tam, biegniemy dalej.)
3. Nie miałyśmy kolców na butach, a śnieg był zmrożony
4. Robiłyśmy zdjęcia
5. Przy zejściu w dół ponownie skręciłyśmy nie tam gdzie trzeba i nadprogramowe 6 km się uzbierało... Ale bez tego nie byłoby ponad 20 km ;)






(telefoniczne rozmówki polsko-kobiece)
- Halo, Tomek!
- Gdzie jesteście? Ja już czekam w samochodzie.
- Byłyśmy koło chatki, w prawo odbijał szlak na biegówki, ale nikt tamtędy nie szedł i teraz schodzimy w dół żółtym szlakiem.
- A byłyście na szczycie?
- Nie wiem czy to był szczyt. Jak wygląda szczyt Śnieżnika?
- Noo... Jak szczyt. Zgubiłyście się. Zapytajcie się ludzi po drodze jak dojść na górę.
- Ale tu nie ma żadnych ludzi!

Wmarszobiegły, zbiegły, odnalazły się. Wszystko dobre, co się dobrze kończy!

Ps. A jednak tworzony wpis z wyprawy się zachował. Niebawem!

Rok SPEŁNIONYCH marzeń... I pogrzebanych nadziei.

Wtorek, 31 grudnia 2013 | dodano:31.12.2013
Km:100.00Km teren:0.00 Czas:06:00km/h:16.67
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Ostatni dzień roku mógłby się w zasadzie odbyć bez podsumowań, biorąc pod uwagę mój zapał do wrzucania czegokolwiek na blogu, ale jednak...

Z założonych celów sporo udało się zrealizować. Mniej lub bardziej. Spoglądam w stary kalendarz i stwierdzam: ROK 2013 ROKIEM SPEŁNIONYCH MARZEŃ.

A może marzeń i celów. O ile wejście na Mont Blanc było raczej celem do osiągnięcia, które można było zrealizować dzięki odrobinie chęci i sprawności fizycznej, o tyle ciężko zrealizować krok po kroku swoje miejsce na ziemi (górnolotnie...) . Zależy kogo na naszej drodze postawi los. Chociaż zgodnie z dewizą:






zakładam, że w zasadzie od podjętych od nas kroków zależy ile tego szczęścia będziemy mieć w życiu.


Z założonych na 2013 rok celów udało się sporo zrealizować.


1. Mont Blanc (koniec września, 4810 m n.p.m.)








2. Wyleczyć kolano i zaliczyć Pragę na rowerze (nie spodziewałam się, że będzie to wycieczka z osławionym na BS "Wilkiem", a tym bardziej dojazd do stolicy Czech z Wrocławia w ciągu doby). A kolano "samo" się wyleczyło, a raczej znalazłam powód bólu - źle ustawione bloki w pedałach.











3. Zarazić Martę pasją.







Założyłam, że po studiach wyemigruję dorobić się kokosów. W nawiasie wpisałam "Norwegia". Cóż, Norwegia zaliczona, bez kokosów. Ale zyskałam o wiele więcej, niż grube miliony, które mogłam zarobić. Wizję przyszłości ;)

Półtora miesiąca spędzone nad Morzem Północnym.
















Z niezrealizowanych... Niezrealizowane przeskakują na następny rok.


Prócz tego co założyłam, miało miejsce wiele ekscytujących wydarzeń.


Zimowa wyprawa na Mulhacen w styczniu.

(pełne wersje)





(najlepsza ekipa!)



Radość na szczycie!







Rowerowa wyprawa do Budapesztu z Kamilem.

(pierwszy maja w Wiedniu)









Koncert Nigela Kennedy'ego!



Był i czardasz na żywo!



Tomasz, Tomasz... ;)

(czerwiec)




(lipiec)



Rowerowa wizyta na wschodzie Polski i Ukrainie.








Wejście na Dachstein w Alpach.






Nowy rower :)






Poznanie MAAASY ciekawych ludzi! (grupa rowerowa!)






I w końcu ukończenie "szkoły życia" czyli wrocławskiego AWFu.




Nie napiszę ile tysięcy kilometrów na rowerze zrobiłam w tym roku. Koło 9 zapewne. Przestałam skrupulatnie odnotowywać każdy wyjazd. Tak samo z bieganiem. Czasem nawet wychodziłam bez GPSa, biegnąc tyle ile mi się będzie chciało. Po prostu - jazda dla samej jazdy, bieganie dla biegania.



Poza tym...









Dużo się wydarzyło. Dużo się zmieniło. Dużo się będzie dziać. I w zasadzie wiele tych miłych rzeczy, które miały miejsce w tym roku, zawdzięczam... Rowerowi. Wnioski możecie wyciągnąć sami.


PODRÓŻE KSZTAŁCĄ, A PASJA ŁĄCZY :)))






Edycja

Nie napisałam o pogrzebanych nadziejach. I nie napiszę, może w następnym wpisie. Albo w ogóle i zachowam "mądrości" dla siebie. OBY każdy z Was miał obfitujący w wiele podróży i doświadczeń rok! Pamiętajcie - im cięższe sytuacje, z którymi się spotykacie, tym większa Wasza siła i mądrość. DUŻO dostansu do świata, tolerancji i szacunku dla drugiego człowieka. Pamiętajcie, że to WY musicie się dopasować do życia, nie życie do Waszych wymagań. Jeżeli coś jest nie tak - zmieńcie to, naprawdę się da przy odrobinie wysiłku. Jak mawia pewien bardzo mądry człowiek... Życie jest bardzo proste, tylko ludzie je sobie komplikują :)

Norwerowo, dzień 3

Sobota, 9 listopada 2013 | dodano:09.11.2013Kategoria Norwegia
Km:10.00Km teren:0.00 Czas:00:30km/h:20.00
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Ghost Cross 1800
Na początek - w odpisywaniu na komentarze i wiadomości proszę o wyrozumiałość! Czytam wszystko, co piszecie, ale mimo masy czasu nie zawsze mogę odpowiedzieć.

To nie był poranek jak pierwszego dnia. Zamiast promieni słońca dyskretnie wpadających przez zasłony, dziś obudził mnie nachalnie pukający w szyby deszcz. Zamiast subtelnego szumu morza – groźne podmuchy wiatru, wywiewające z głowy rowerową przejażdżkę czy bieganie. Póki co mój plan dnia był ustalany przez kapryśną pogodę.

Nadmorski klimat © maratonka


Z nadzieją na lepsze chwile, zasiadam w fotelu bujanym (tak, jest tutaj fotel bujany!)z książką w ręku i udaję się z Piotrem w Andy. Okazało się, że u niego wieje jeszcze mocniej. Ja przynajmniej nie musiałabym pchać roweru… Po kilku rozdziałach, gdy zaczęło mnie rozpraszać słońce na zewnątrz, postanawiam zrobić coś ze swoim życiem. Pobiegać. Biorę mniejszy aparat, zakładam wiatrówkę, czapkę, czapkę, chustkę na szyję. Przecież tak strasznie wieje!
Po pierwszym kilometrze zrzucam z siebie ubrania. Wbiegając w głąb wyspy wiatr przestaje manifestować swoją siłę. Zrobiło się ciepło, przyjemnie... Kilometry jakby co raz krótsze. A może nogi dłuższe?

Norweskie owieczki © maratonka


Norweska perspektywa © maratonka



Wiem oszkałam, bo biegałam, ale... Rower też był! Wieczorna przejażdżka pod wiatraki, poniekąd wymuszona przez Tomka. On biegiem, ja pedałując pokonujemy 5 km wzniesień i 5 km w dół. W tym rejonie po zmroku jest obowiązek noszenia kamizelek odblaskowych. Rozsądny nakaz, skoro wąską drogę po zmroku wytyczają bambusowe tyczki z elementami odblaskowymi i nie ma poboczy.

kategorie bloga

Moje rowery

Canyon Nerve Al
GTIX 691 km
C(G?)urarra RIP 799 km
Trek 7100 22706 km
Królowa Szos 844 km
Dostawczak 4 km
Ghost Cross 1800 1865 km

szukaj

archiwum