Alpy, Dachstein
Piątek, 9 sierpnia 2013 | dodano:09.08.2013Kategoria Bez roweru
Km: | 55.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 02:30 | km/h: | 22.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Ghost Cross 1800 |
Zamiast o buractwie na wrocławskich drogach wrzucę opis minionego weekendu, gdzie to wywiało nas w góry.
Z inicjatywy Tomka, a za moją zgodą (która była konieczna :)) postanowiliśmy w pewien sierpniowy weekend wybrać się do Austrii na via ferraty. Celem był najwyższy wierzchołek Dachstein. Dodatkowe dwie chętne szybko się znalazły. W czwórkę wyjechaliśmy w piątek zaraz po mojej pracy o 21.00.
Droga była długa i nieprzespana - ponad 9 godzin. Przy asfalcie wiodącym pod stację kolejki zatrzymaliśmy samochód i znaleźliśmy miejsce do przespania się chociaż chwilę. Półtorej godziny drzemki i o 9.00 wyruszamy omijając kolejkę do kolejki :)
Do pierwszej via ferraty był w zasadzie trekking, miejscami przypominający stopniem trudności łatwiejsze odcinki Orlej Perci w Tatrach.
Dochodzimy do punktu, w którym Ania i Asia rezygnują z dalszej wspinaczki. Na "dzień dobry" trzeba było podciągnąć się na rękach ze względu na nachylenie ściany:
Nie tyle przeraża stopień trudności (miejscami dochodzący do E), co świadomość, że przejście tej ferraty będzie trwało co najmniej 4 godziny...
Ania i Asia udały się na zwiedzanie bardziej dostępnych terenów, my z Tomkiem ruszyliśmy w górę.
Nie wiem ile trwało dokładnie pierwsze wejście - chyba około 5 godzin.
Docieramy do schroniska Seethalerhütte na wysokości ok 2740 m n.p.m. Do wierzchołka zostało nam 250 metrów. Przyznaję otwarcie - wykończyła mnie pierwsza wspinaczka, nie mam ochoty na dalszą. Tomek jednak nie daje mi spokoju. Odpoczywamy około pół godziny, wypijam szklankę drogiej Coli w schronisku i niechętnie ruszam dalej. Pokonujemy lodowiec:
Zaczynamy wejście. Tutaj już mniej stresu, mniej pracy rękami - stopień trudności A, B. Taka Orla Perć, momentami nawet się nie wpinałam. Droga przewidziana na godzinę zajęła nam około godziny i piętnastu minut. Szłam i jęczałam co jakiś czas, że mnie bolą ręce, że uderzyłam się w kolano, w kontuzjowanego niedawno palca. Utyskując osiągam jednak szczyt! 2995 m n.p.m. :)
Miałam nadzieję na zejście po lodowcu - sporo ludzi odważnie pokonywało drogę nad szczeliną bez raków. Niestety około 18.00 podtopiony śnieg już lekko przymarzł i pakowanie się tam byłoby zbyt ryzykowne. Na dłonie spojrzałam, zajęczałam. Wróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. I teraz szybko, byle zdążyć na kolejkę.
Co tam, że 20 euro za zwiezienie. W tamtym momencie cena nie grała roli. Docieramy około 19.00 do podejrzanie opustoszałej stacji i... Okazuje się, ze ostatni wagonik zjechał o 18.30. Biada Tomkowi, który musiał mi to zakomunikować. Nie pozostaje nam nic innego jak zejść o własnych siłach. Miałam nadzieję, że chociaż ręce odpoczną.
"Ooo, jak fajnie, jeszcze jedna ferrata!" - Tomek się ze mnie nabija, a mi ręce opadają. Po ośmiu godzinach wspinania, schodzenie nawet najłatwiejszą drogą było udręką. Niby tylko A i B, ale na tyle sobie nie ufałam, że wpinałam się dwoma karabinkami. Trwało to w nieskończoność. Najpierw do pokonania mieliśmy ferratę, następnie długi spacer piargowym szlakiem.
Szlak się ciągnął, i ciągnął, i... Zaszło słońce. Dosyć szybko się zaczęło robić ciemno. Na szczęście mieliśmy czołówki.
"Już blisko, jeszcze tylko 100 metrów" - powiedział Tomasz jakieś 5 razy. Za piątym powiedziałam mu brzydkie słowo i ogólnie byłam zła, że kazał mi wchodzić na sam wierzchołek. Gdyby zrobił to sam, zdążylibyśmy na kolejkę. Wiedziałam, że będę wdzięczna za namówienie mnie do osiągnięcia szczytu. Wiedziałam również, że wdzięczność ta się pojawi kilka dni po wyjeździe - na przykład teraz gdy moje ręce już doszły do siebie.
Zapadł zmrok, a w oddali zaczęło się błyskać. Widzimy już schronisko tylko mi się wydaje, że w ogóle się do niego nie zbliżamy. Idę, marudzę, przeklinam. Idę, marudzę, przeklinam.
Do błyskawic dołączyły się grzmoty, meldujemy się w końcu przy schronisku. Dalszą drogę już znamy, bo stąd przyszliśmy. Jeszcze kawałek i znajdziemy się w aucie, gdzie czekają dziewczyny. Zaraz po tym jak ściągnęliśmy uprzęże i wsiedliśmy, zaczęło padać. Potem lać. Tak mocno, że jechaliśmy z prędkością 20 km/h. Poznaliśmy Krzyśka z Wrocławia, który ma już zaplanowany nocleg pod wiatą. Dołączamy do niego. Ania i Asia wygodnie (powiedzmy) rozkładają się w aucie, a my z Tomkiem udajemy się pod wiatę, gdzie śpimy na złączonych ławkach.
Pierwsze słowa wypowiedziane przeze mnie o poranku: "Żadnej ferraty dzisiaj!". Tak też się stało. Tomek wynalazł dla Ani i Asi łatwą drogę wzdłuż rzeki, na którą wybierają się z Krzyśkiem:
A my z Tomkiem wchodzimy przyjemnym szlakiem. Na nogach! To był niedzielny chillout. Zarówno w sobotę jak i w niedzielę słońce dawało popalić. Pogoda była za dobra.
W niedzielę zbieramy się dość szybko- już o 13.00 wsiadamy i ruszamy do Wrocławia. W poniedziałek rano i po południu mam zajęcia, zależy mi na jak najszybszym powrocie. Żegnamy się z Krzyśkiem i w upale męczymy przez kolejne godziny. Po drodze robimy postój w czeskim Rožmberk nad Vltavou.
Niesamowite niebo w drodze powrotnej:
Wyjazd bardzo udany, choć męczący ze względu na małą ilość snu. Ponoć żeby odespać jedną nieprzespaną noc, należy w ciągu kilku kolejnych dni poświęcić 7-8 godzin na nocny odpoczynek. Tylko kiedy znaleźć ten czas jak tyle ciekawych rzeczy wokół... :)
Z inicjatywy Tomka, a za moją zgodą (która była konieczna :)) postanowiliśmy w pewien sierpniowy weekend wybrać się do Austrii na via ferraty. Celem był najwyższy wierzchołek Dachstein. Dodatkowe dwie chętne szybko się znalazły. W czwórkę wyjechaliśmy w piątek zaraz po mojej pracy o 21.00.
Droga była długa i nieprzespana - ponad 9 godzin. Przy asfalcie wiodącym pod stację kolejki zatrzymaliśmy samochód i znaleźliśmy miejsce do przespania się chociaż chwilę. Półtorej godziny drzemki i o 9.00 wyruszamy omijając kolejkę do kolejki :)
Do pierwszej via ferraty był w zasadzie trekking, miejscami przypominający stopniem trudności łatwiejsze odcinki Orlej Perci w Tatrach.
Alpy austriackie© maratonka
Odpoczynek© maratonka
PRAWIE alpinistki ;)© maratonka
Dochodzimy do punktu, w którym Ania i Asia rezygnują z dalszej wspinaczki. Na "dzień dobry" trzeba było podciągnąć się na rękach ze względu na nachylenie ściany:
Nie tyle przeraża stopień trudności (miejscami dochodzący do E), co świadomość, że przejście tej ferraty będzie trwało co najmniej 4 godziny...
Ania i Asia udały się na zwiedzanie bardziej dostępnych terenów, my z Tomkiem ruszyliśmy w górę.
Nie wiem ile trwało dokładnie pierwsze wejście - chyba około 5 godzin.
Docieramy do schroniska Seethalerhütte na wysokości ok 2740 m n.p.m. Do wierzchołka zostało nam 250 metrów. Przyznaję otwarcie - wykończyła mnie pierwsza wspinaczka, nie mam ochoty na dalszą. Tomek jednak nie daje mi spokoju. Odpoczywamy około pół godziny, wypijam szklankę drogiej Coli w schronisku i niechętnie ruszam dalej. Pokonujemy lodowiec:
Lodowiec© maratonka
Zaczynamy wejście. Tutaj już mniej stresu, mniej pracy rękami - stopień trudności A, B. Taka Orla Perć, momentami nawet się nie wpinałam. Droga przewidziana na godzinę zajęła nam około godziny i piętnastu minut. Szłam i jęczałam co jakiś czas, że mnie bolą ręce, że uderzyłam się w kolano, w kontuzjowanego niedawno palca. Utyskując osiągam jednak szczyt! 2995 m n.p.m. :)
Szczyt zdobyty© maratonka
Miałam nadzieję na zejście po lodowcu - sporo ludzi odważnie pokonywało drogę nad szczeliną bez raków. Niestety około 18.00 podtopiony śnieg już lekko przymarzł i pakowanie się tam byłoby zbyt ryzykowne. Na dłonie spojrzałam, zajęczałam. Wróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. I teraz szybko, byle zdążyć na kolejkę.
Dachstein i szczelina© maratonka
Lodowiec© maratonka
Co tam, że 20 euro za zwiezienie. W tamtym momencie cena nie grała roli. Docieramy około 19.00 do podejrzanie opustoszałej stacji i... Okazuje się, ze ostatni wagonik zjechał o 18.30. Biada Tomkowi, który musiał mi to zakomunikować. Nie pozostaje nam nic innego jak zejść o własnych siłach. Miałam nadzieję, że chociaż ręce odpoczną.
"Ooo, jak fajnie, jeszcze jedna ferrata!" - Tomek się ze mnie nabija, a mi ręce opadają. Po ośmiu godzinach wspinania, schodzenie nawet najłatwiejszą drogą było udręką. Niby tylko A i B, ale na tyle sobie nie ufałam, że wpinałam się dwoma karabinkami. Trwało to w nieskończoność. Najpierw do pokonania mieliśmy ferratę, następnie długi spacer piargowym szlakiem.
Siłobrak© maratonka
Szlak się ciągnął, i ciągnął, i... Zaszło słońce. Dosyć szybko się zaczęło robić ciemno. Na szczęście mieliśmy czołówki.
"Już blisko, jeszcze tylko 100 metrów" - powiedział Tomasz jakieś 5 razy. Za piątym powiedziałam mu brzydkie słowo i ogólnie byłam zła, że kazał mi wchodzić na sam wierzchołek. Gdyby zrobił to sam, zdążylibyśmy na kolejkę. Wiedziałam, że będę wdzięczna za namówienie mnie do osiągnięcia szczytu. Wiedziałam również, że wdzięczność ta się pojawi kilka dni po wyjeździe - na przykład teraz gdy moje ręce już doszły do siebie.
Zapadł zmrok, a w oddali zaczęło się błyskać. Widzimy już schronisko tylko mi się wydaje, że w ogóle się do niego nie zbliżamy. Idę, marudzę, przeklinam. Idę, marudzę, przeklinam.
Zmrok już blisko© maratonka
Do błyskawic dołączyły się grzmoty, meldujemy się w końcu przy schronisku. Dalszą drogę już znamy, bo stąd przyszliśmy. Jeszcze kawałek i znajdziemy się w aucie, gdzie czekają dziewczyny. Zaraz po tym jak ściągnęliśmy uprzęże i wsiedliśmy, zaczęło padać. Potem lać. Tak mocno, że jechaliśmy z prędkością 20 km/h. Poznaliśmy Krzyśka z Wrocławia, który ma już zaplanowany nocleg pod wiatą. Dołączamy do niego. Ania i Asia wygodnie (powiedzmy) rozkładają się w aucie, a my z Tomkiem udajemy się pod wiatę, gdzie śpimy na złączonych ławkach.
Pierwsze słowa wypowiedziane przeze mnie o poranku: "Żadnej ferraty dzisiaj!". Tak też się stało. Tomek wynalazł dla Ani i Asi łatwą drogę wzdłuż rzeki, na którą wybierają się z Krzyśkiem:
Via Ferrata© maratonka
A my z Tomkiem wchodzimy przyjemnym szlakiem. Na nogach! To był niedzielny chillout. Zarówno w sobotę jak i w niedzielę słońce dawało popalić. Pogoda była za dobra.
W niedzielę zbieramy się dość szybko- już o 13.00 wsiadamy i ruszamy do Wrocławia. W poniedziałek rano i po południu mam zajęcia, zależy mi na jak najszybszym powrocie. Żegnamy się z Krzyśkiem i w upale męczymy przez kolejne godziny. Po drodze robimy postój w czeskim Rožmberk nad Vltavou.
Niesamowite niebo w drodze powrotnej:
Chmury w drodze powrotnej© maratonka
Chmury w drodze powrotnej© maratonka
Wyjazd bardzo udany, choć męczący ze względu na małą ilość snu. Ponoć żeby odespać jedną nieprzespaną noc, należy w ciągu kilku kolejnych dni poświęcić 7-8 godzin na nocny odpoczynek. Tylko kiedy znaleźć ten czas jak tyle ciekawych rzeczy wokół... :)
komentarze
Racja! Same raki wbite w wykładzinę mogą nie wystarczyć :P
Goofy601 - 11:49 piątek, 16 sierpnia 2013 | linkuj
Dziwne, bo nigdzie nie widać wody z topionego śniegu i lodu.
mors - 23:10 czwartek, 15 sierpnia 2013 | linkuj
Wypadzik daje radę. ;)
Nie była za zimno na krótki rękawek na tak wysokiej wysokości (2995)?! mors - 20:46 czwartek, 15 sierpnia 2013 | linkuj
Nie była za zimno na krótki rękawek na tak wysokiej wysokości (2995)?! mors - 20:46 czwartek, 15 sierpnia 2013 | linkuj
Maratonka w takim razie czekam z niecierpliwością na relację zalaną fotodokumentacją :)
maccacus - 15:21 czwartek, 15 sierpnia 2013 | linkuj
Świetna relacja i fotki. Jak byłem w Dolomitach to wyszedłem sobie via ferratą na Civettę. Kiedy uderzasz na Mnicha?:)
daniel3ttt - 22:38 wtorek, 13 sierpnia 2013 | linkuj
Nie no, nie wierzę... Przy moim lęku wysokości zaczynam się bać wchodzić na Twojego bloga :P Ale trzymam się mocno krawędzi... biurka (;)) i podziwiam bo widoki po prostu niesamowite!!
Goofy601 - 06:59 wtorek, 13 sierpnia 2013 | linkuj
...ale 20 ojro zaoszczędzone ;]
Gdy już się zagoją odciski na dłoniach- to te najbardziej sponiewierające ferraty wspomina się najdłużej :]
Pozdrawiam alpinistkę :] marusia - 06:30 wtorek, 13 sierpnia 2013 | linkuj
Gdy już się zagoją odciski na dłoniach- to te najbardziej sponiewierające ferraty wspomina się najdłużej :]
Pozdrawiam alpinistkę :] marusia - 06:30 wtorek, 13 sierpnia 2013 | linkuj
Ładny wypad, fajnie zobaczyć te górki z innej perspektywy niż przełęczy i asfaltu :)
Platon - 06:29 wtorek, 13 sierpnia 2013 | linkuj
Coś pusto na tym Giewoncie ;) Teraz się wydało kto ten rower tam wniósł ;)
Tak na serio to gratuluję kolejnego niesamowitego wypadu... te via ferraty, widoki - coś cudownego. Będzie jakiś film z zakomunikowania przez Tomka, że ostatni wagonik odjechał? :P sebekfireman - 09:53 sobota, 10 sierpnia 2013 | linkuj
Tak na serio to gratuluję kolejnego niesamowitego wypadu... te via ferraty, widoki - coś cudownego. Będzie jakiś film z zakomunikowania przez Tomka, że ostatni wagonik odjechał? :P sebekfireman - 09:53 sobota, 10 sierpnia 2013 | linkuj
Lubię góry, ale bez przesady - przyznam się otwarcie, że chyba bym się zesrał ze strachu wchodząc na te szczyty ;))
k4r3l - 15:17 piątek, 9 sierpnia 2013 | linkuj
Komentuj