Wystawa, której nie było.
Niedziela, 9 września 2012 | dodano:09.09.2012
Km: | 36.77 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:40 | km/h: | 22.06 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Trek 7100 |
W zasadzie to była, ale nas nie było. Bylibyśmy, ale nie dojechaliśmy. Więc nie wiemy czy była. Ale o tym potem.
Wczoraj zatankowałam do pełna, dzisiaj trzeba było wykorzystać pełny bak.
Przed 9.00 zjadłam jeszcze ostatni kawałek ciasta i kanapkę z masłem. Dwie godziny leżakowania, drzemania. Leniwie wstałam. Wiedziałam, ze dzisiaj ostatni dzień, w który mogę zrobić jakiś dłuższy dystans przed maratonem. Nie powiem, żeby mi się chciało, ale...
Ale się zebrałam. Dopiero po 12.00 ruszyłam. Ładne tempo od pierwszych kilometrów poszło- 5:30/km.
Po 3 km wizyta na stacji- kontrola czystości sanitariatów na Lukoil.
Testowałam dzisiaj bieg z pasem i bidonem. Po 5 km zaczęła mnie łapać kolka pod żebrem. Z palcem wciśniętym pod ostatnie żebro dobiegłam do 8. kilometra. Nieźle się wkurzyłam, że mógłby być nowy rekord półmaratonu, a tu takie kłucie niweczy moje plany!
"Pieprzłam" w krzaki pas z bidonem i koszulką (zapasową, nie żebym w samym topie hasała).
Jakbym skrzydeł dostała. Kolka odpuściła. Po 10 km trochę zwolniłam. Po 12. wyłączyłam przypadkowo endo. A potem co kilometr to gorzej. 6:15, 6:05, 6:10, 6:20. Zatęskniłam za pieprzniętym w krzaki bidonem. I paliwo się skończyło.
Stwierdziłam, że nie ma sensu klepać dalej do 20 km, skoro pewnie ostatni km zrobię w 7 minut. Kończę bieg na 16. kilometrze.
Niestety do krzaków, w których zostawiłam dobytek brakowało mi 5 km. To już marszobieg był.
Biegnidę po swoje rzeczy, a tu Arczi dzwoni czy bym z nim nie pojechała na wystawę starych rowerów.
Nie wiem, nie wiem... Kurdę, szkoda nie zobaczyć, ale nie wiem... Poleżałabym, książkę poczytała, nogi do góry wyłożyła, nie wiem... Wiem, że manicure i pedicure muszę zrobić, nie chce mi się, nie wiem... Lody bym wszamała, "Bezsenności" się oddała. Ale Arczi... Tak tęsknił. Tak dawno śmy się nie widzieli. Nie mogłam mu tego zrobić. Nie wiem, nie chce mi się, ale... No doooooobra.
"Bądź o wpół do." Poszedł sms. A może jeszcze jednak odwołać? Nie wiem...
Cholera dosyć daleko te krzaki z moimi rzeczami były! Autobus przyjechał za wcześnie, ja byłam za wolna... Wsiadłam w następny, w domu uzupełniłam cukry winogronem i brzoskwiniami. Względnie szybki prysznic (Arczi już czeka). Zestaw małego tynkarza. Domowy fryzjer. Czekał tylko 10 minut.
Wystawa czynna do 17.00, wyjechaliśmy 15.50. I może byśmy się załapali na sprzątanie śmieci po imprezie, gdyby nie...
"Noż kurdĘ, ja nie mogĘ!" Arczi i jego bylegównołapiąca kolarzówka.
"Dlaczego to koło nie chce się ściągnąć?! Pomogłabyś!" :D
Zielony okruszek. O ironio- pewnie z butelki Heinekena...
Wybiła 17.00 nim A. zdołał koło umiejscowić ponownie w ramie. Nie daję się przekonać i zarządzam powrót do domu- nie pojadę tam wydeptanej trawy oglądać. Nawet na zbieranie śmieci byśmy się nie załapali. Arczi próbuje mi wjechać na ambicje, ale odmawiam. Chcę być w domu na 18.00. Pedicure, manicure, King i te sprawy.
Wracamy okrężnie przez Krzyżanowice, a tam... Szok! Przygotowana na kolejną dawkę masażu antycellulitowego szczerze się zawiodłam. To co jeszcze niedawno powodowało w czasie jazdy masaż mięśni głębokich:
Zamieniło się w drogę mlekiem i miodem płynącą, po której się sunie jak w najpiękniejszych snach:
I tak w domu byłam dopiero przed 19.00. Rama pokryta kolejnym "czymś". To jeszcze nie kolor, nie-e :) Kompletne malowanie w tygodniu, dwa dni na wyschnięcie i aż 30 dni do pełnego utwardzenia. Aż się boję zabrać za ponowne skręcanie roweru. Chyba muszę sobie pomoc załatwić, bo jak znowu czegoś nie będę umiała zrobić skończy się to nadmiernym napięciem nerwowym. Złość piękności szkodzi, ot dlatego muszę dbać o to co jeszcze ocalało...
Wczoraj zatankowałam do pełna, dzisiaj trzeba było wykorzystać pełny bak.
Przed 9.00 zjadłam jeszcze ostatni kawałek ciasta i kanapkę z masłem. Dwie godziny leżakowania, drzemania. Leniwie wstałam. Wiedziałam, ze dzisiaj ostatni dzień, w który mogę zrobić jakiś dłuższy dystans przed maratonem. Nie powiem, żeby mi się chciało, ale...
Ale się zebrałam. Dopiero po 12.00 ruszyłam. Ładne tempo od pierwszych kilometrów poszło- 5:30/km.
Po 3 km wizyta na stacji- kontrola czystości sanitariatów na Lukoil.
Testowałam dzisiaj bieg z pasem i bidonem. Po 5 km zaczęła mnie łapać kolka pod żebrem. Z palcem wciśniętym pod ostatnie żebro dobiegłam do 8. kilometra. Nieźle się wkurzyłam, że mógłby być nowy rekord półmaratonu, a tu takie kłucie niweczy moje plany!
"Pieprzłam" w krzaki pas z bidonem i koszulką (zapasową, nie żebym w samym topie hasała).
Jakbym skrzydeł dostała. Kolka odpuściła. Po 10 km trochę zwolniłam. Po 12. wyłączyłam przypadkowo endo. A potem co kilometr to gorzej. 6:15, 6:05, 6:10, 6:20. Zatęskniłam za pieprzniętym w krzaki bidonem. I paliwo się skończyło.
Stwierdziłam, że nie ma sensu klepać dalej do 20 km, skoro pewnie ostatni km zrobię w 7 minut. Kończę bieg na 16. kilometrze.
Niestety do krzaków, w których zostawiłam dobytek brakowało mi 5 km. To już marszobieg był.
Biegnidę po swoje rzeczy, a tu Arczi dzwoni czy bym z nim nie pojechała na wystawę starych rowerów.
Nie wiem, nie wiem... Kurdę, szkoda nie zobaczyć, ale nie wiem... Poleżałabym, książkę poczytała, nogi do góry wyłożyła, nie wiem... Wiem, że manicure i pedicure muszę zrobić, nie chce mi się, nie wiem... Lody bym wszamała, "Bezsenności" się oddała. Ale Arczi... Tak tęsknił. Tak dawno śmy się nie widzieli. Nie mogłam mu tego zrobić. Nie wiem, nie chce mi się, ale... No doooooobra.
"Bądź o wpół do." Poszedł sms. A może jeszcze jednak odwołać? Nie wiem...
Cholera dosyć daleko te krzaki z moimi rzeczami były! Autobus przyjechał za wcześnie, ja byłam za wolna... Wsiadłam w następny, w domu uzupełniłam cukry winogronem i brzoskwiniami. Względnie szybki prysznic (Arczi już czeka). Zestaw małego tynkarza. Domowy fryzjer. Czekał tylko 10 minut.
Wystawa czynna do 17.00, wyjechaliśmy 15.50. I może byśmy się załapali na sprzątanie śmieci po imprezie, gdyby nie...
"Noż kurdĘ, ja nie mogĘ!" Arczi i jego bylegównołapiąca kolarzówka.
"Dlaczego to koło nie chce się ściągnąć?! Pomogłabyś!" :D
Zielony okruszek. O ironio- pewnie z butelki Heinekena...
Wybiła 17.00 nim A. zdołał koło umiejscowić ponownie w ramie. Nie daję się przekonać i zarządzam powrót do domu- nie pojadę tam wydeptanej trawy oglądać. Nawet na zbieranie śmieci byśmy się nie załapali. Arczi próbuje mi wjechać na ambicje, ale odmawiam. Chcę być w domu na 18.00. Pedicure, manicure, King i te sprawy.
Wracamy okrężnie przez Krzyżanowice, a tam... Szok! Przygotowana na kolejną dawkę masażu antycellulitowego szczerze się zawiodłam. To co jeszcze niedawno powodowało w czasie jazdy masaż mięśni głębokich:
Zamieniło się w drogę mlekiem i miodem płynącą, po której się sunie jak w najpiękniejszych snach:
I tak w domu byłam dopiero przed 19.00. Rama pokryta kolejnym "czymś". To jeszcze nie kolor, nie-e :) Kompletne malowanie w tygodniu, dwa dni na wyschnięcie i aż 30 dni do pełnego utwardzenia. Aż się boję zabrać za ponowne skręcanie roweru. Chyba muszę sobie pomoc załatwić, bo jak znowu czegoś nie będę umiała zrobić skończy się to nadmiernym napięciem nerwowym. Złość piękności szkodzi, ot dlatego muszę dbać o to co jeszcze ocalało...
komentarze
Nie, czasem zapomnę, że nie zablokowałam klawiatury i zamiast ją odblokować wyłączam endo :P
m-r-t-n-k- - 15:34 poniedziałek, 10 września 2012 | linkuj
Też masz nową wersję endo, która wyłącza się jeszcze szybciej i jeszcze łatwiej niż poprzednia i zupełnie po kryjomu?
szarlotka - 12:36 poniedziałek, 10 września 2012 | linkuj
Komentuj